niedziela, 29 grudnia 2013




Odświętne święta.

W środku pewnej przedświątecznej nocy zbudziłam się z olśnieniem: "Już wiem, jak chcę spędzić swoje pierwsze australijskie święta! Siedząc na plaży i malując pejzaże." Piotr natychmiast podchwycił pomysł i zaraz następnego dnia zabukował motel na trzy świąteczne doby w Narooma - małym miasteczku na wschodnim wybrzeżu, gdzie ponad trzy lata temu, podczas mojego pierwszego pobytu w Australii, zakochałam się w przepięknej plaży, z której wyrastają niezwykłe, piaskowo-kwarcowe skały.

Szukając łagodnego zejścia - by znieść na plażę cały ekwipunek malarski - przez zalesioną skarpę, oddzielającą miasteczko od wybrzeża, natrafiliśmy na osobliwe miejsce, idealne do kontemplacji oceanicznego krajobrazu - w środku lasku, na skraju klifu, stała wielka, samotna sofa...























Tego dnia, w Boże Narodzenie, zrezygnowałam z malowania, bo było pochmurno, wietrznie i deszczowo. Ale usiedliśmy na plaży pod osłoną skały i zjedliśmy świąteczne ciasto.
























W drugi dzień świąt zaparłam się, że choćby nawet padał śnieg i tak będę malować! Pogoda bardzo chciała przekonać się, czy dotrzymam obietnicy - wybrzeże ugościło nas wszystkimi porami roku, na przemian świeciło słońce, wiał porywisty wiatr i padał deszcz.
Nie poddałam się, nie odstraszył mnie nawet zimny deszcz, skapujący z parasola na moje plecy, obraz powstał. Nie wiem, jak to się dzieje, a dzieje się chyba podświadomie, że moje pejzaże zawsze mają rys vangoghowskiej maniery.
Następnego dnia złośliwie się wypogodziło. Choć, czy ja wiem, czy złośliwie? Postanowiliśmy wracać do Melbourne przez góry - Snowy Mountains, a tamtejsze górskie widoki na pewno bez słońca nie byłyby tak malownicze. Bez słońca i 35-ciostopniowego upału z pewnością nie byłoby też tak egzotyczne i dziwne to, co zobaczyliśmy w miasteczku Cooma. Tu, w Australii, naprawdę trudno mi wczuć się świąteczną atmosferę, przyzwyczaić się do kiczowatych, świątecznych dekoracji, migoczących lampek na płotach i werandach, kiedy pełnia lata daje o sobie znać palącym słońcem, błękitnym niebem i bujną, soczystą zielenią drzew. Ale świąteczne ozdoby w Cooma przeszły moje najśmielsze oczekiwania - miasto opanowały wielkie, tandetne Mikołaje. Czaiły się wszędzie! Wyglądały zza każdego rogu i zza każdego drzewa, siedziały na dachach domów, sklepów, knajpek i stacji benzynowych.

W Thredbo, małym miasteczku położonym w samym sercu Snowy Mountains, zjedliśmy lunch nad niewielkim, uroczym jeziorkiem. Światło słoneczne tak intensywnie prześwietlało krystalicznie czystą wodę, że widok ozłoconego słońcem, kamienistego dna, mógłby wywołać gorączkę u poszukiwaczy złota. Gdy tylko wyciągnęliśmy jedzenie, zaraz na brzeg złocistego jeziora wyszły kaczki. Szczególnie zasmakował im tuńczyk i twarożek.



Czym bliżej Victorii, lasy przerzedzały się, a górskie szczyty coraz bardziej łagodniały, aż przeobraziły się w pagórkowate, pożółkłe pastwiska.



O zachodzie słońca dojechaliśmy nad jezioro Hume, które oczarowało mnie bez reszty. Dziesiątki suchych konarów drzew, sterczących z gładkiej, lustrzanej tafli wody, tworzą krajobraz jak ze snu, całkiem odrealniony.













Brak komentarzy:

Prześlij komentarz