wtorek, 25 lutego 2014




Zwierzyniec.

Jakie pytanie, dotyczące Australii, najczęściej zadają mi znajomi z Polski?: Czy dużo jest tutaj tych wielkich, groźnych, paskudnych pająków i węży? Zastanawiam się, skąd ten stereotyp, ta paraliżująca wizja, że pewnie co dzień zza moich mebli wypełzają ogromne, śmiertelnie niebezpieczne tarantule. Jedna koleżanka zadeklarowała mi nawet, że przenigdy nie odwiedzi mnie w Australii przez wzgląd na jej arachnofobię. Chcę więc i ja zadeklarować, że serdecznie zapraszam do nas wszystkich przyjaciół z Polski, łącznie z tymi, którzy cierpią na paniczny lęk przed pająkami czy - jak ja! - przed wężami. Warto trochę poskromić swoje fobie, zauważając, iż Australia jest krajem prawie tak dużym jak cała Europa, co oznacza, że arachnofoby i ofidiofoby z Polski mają tak "niedaleko" do wielu ciepłych, egzotycznych krain, jak ja mam "niedaleko" z Melbourne do dalekiego, pustynnego outbacku, gdzie mieszkają te wszystkie "potwory". Co więcej, ja i moja fobia czujemy się bezpieczniej, spacerując po lesie w Melbourne, aniżeli po rodzinnym, beskidzkim lesie, w którym mam znacznie większą szansę, by nadepnąć na żmiję. Za to w tutejszym lesie dotąd spotykałam wyłącznie bardzo przyjazne stworzenia. I na zachętę publikuję dzisiaj fotogalerię tych uroczych, typowo i nietypowo australijskich stworzeń, które często można spotkać w okolicach Melbourne. Jest to oczywiście galeria niekompletna, bo nie udało mi się sfotografować jeszcze wszystkich zwierząt, które tu widuję (m.in. wombata, kukubary, oposa, czy cudownej lotopałanki, której australijskie imię brzmi o niebo lepiej - sugar glider - czyli cukrowy szybowiec).

Na początek kangury. Choć gościły już nie raz na moim blogu, są znowu i pewnie jeszcze będą. A to dlatego, że ostatnio nasza przyjaźń z kangurami coraz bardziej się zacieśnia. Odkryliśmy bowiem, co jest ich ulubionym przysmakiem. Chleb tostowy. Zrobią dla niego wiele (np. spoliczkują kolegę ze stada), wyczuwają go z kilometra, jedzą z ręki, dosłownie. A przy okazji pięknie pozują do fotograficznych portretów. Patrzcie:




































W "naszym" lesie mieszka też echidna, tzn. kolczatka, czyli śmieszny, australijski jeż z długim ryjkiem.

Choć Australia zachwyca różnobarwnym ptactwem, papugami, wśród których królują kakadu, to ilością przewyższają je ptaki, które może nie są tak kolorowe, ale za to śpiewają tak pięknie, że irytująco skrzeczące papugi mogą się przy nich schować. Miners to ptaki wielkości kosa, o żółtych łapkach i dziobach. Roi się od nich przy domach i w ogródkach.


Przy domach i w ogródkach roi się też od magpies - australijskich srok. Choć upierzeniem nie różnią się zbytnio od polskich srok, za to po odgłosach, jakie z siebie wydają, trudno rozpoznać, że to sroki i w ogóle, że to ptaki. Ich dziwaczne śpiewy przypominają mi odgłosy radia w trakcie strojenia.

Pisałam już nie raz, że Victoria to kraina pastwisk. Pasą się na nich wielkie stada wszelkich możliwych zwierząt, jakie tylko można wypasać. Były już na moim blogu krowy i kozy. Dziś kolej na wizytę na farmach alpak i emu.









A przy okazji wizyty na farmach jeszcze raz krowy, które właśnie wydały na świat nowe, liczne pokolenie.

I jeszcze najmniejsze stworzonka. Spokojnie, nie są ani groźne, ani jadowite, ani drapieżne, ani krwiożercze.

A na koniec - wracając do lasku w sąsiedztwie - nie fauna, lecz flora. Moje wspaniałe odkrycie - kwiat-pnącze, który oszałamia swą urodą. Szukałam, jak zwie się to cudo i moje odkrycie okazało się naprawdę cudownym objawieniem - bo cudo zwie się cudnie - passiflora, czy też passion flower. To nie koniec objawienia. Od razu skojarzyłam nazwę kwiatu z owocami passion fruits (w Polsce bardziej znanymi jako maracuja). Australijczycy uwielbiają konfiturę z tych owoców - pyszny, słodki, żółty mus, który dodają do lodów, ciast i koktajli. Tyle czaru w jednej roślinie! Passion flower oczarował nawet mrówki, od których roiło się w kielichach kwiatów. Może poiły się tam słodkim nektarem? A może te zjawiskowe kwiaty są dla mrówek bajecznymi, pałacowymi komnatami.

poniedziałek, 24 lutego 2014



kOLAż III.

Trzeci autoportret, zamykający serię "Lato 2014", stanowiący środkową część tryptyku. Był już pogodny dzień w australijskich winnicach. Był niepokojący zmierzch w australijskim buszu. A teraz przyszedł czas na leniwy zachód słońca na australijskich pastwiskach.





A oto tryptyk w całości.

poniedziałek, 17 lutego 2014



Drive in Valentine's Day.

Świętowałam Walentynki! Pierwszy raz od piętnastu lat. (Ostatni raz w podstawówce - w Dzień Zakochanych z koleżankami przesyłałyśmy sobie wzajemnie liściki z miłosnymi wierszykami.) Nie dlatego, że przez ostatnie 15 lat nie byłam zakochana, ale dlatego, że jakoś nigdy nie zdołałam zakochać się w przybyłej z Zachodu konwencji i oprawie tego święta - nafaszerowanej komercją i kiczem: różami, misiami, serduszkami, randkami. Być może, żyjąc w Polsce, po prostu nie umiałam poczuć sentymentu do niepolskich tradycji. A tu nagle wylądowałam w świecie "Zachodu", gdzie jedyne świąteczne tradycje to właśnie kicz i komercja. W ramach zwiedzania tego egzotycznego świata, postanowiłam zabawić się w konwencji walentynkowej. Tym bardziej, że znaleźliśmy na to idealne miejsce.
Kina samochodowe - drive-in theaters - kojarzyłam z cukierkowymi scenami randek z amerykańskich filmów lat 60., 70., 80. Piotr opowiadał mi, że również w Australii kina drive-in były bardzo popularną rozrywką i jeszcze w latach 80. w obrębie Melbourne było ich co najmniej kilkanaście. Obecnie ostało się jedno - dziś funkcjonujące bardziej jako relikt, zabytek, retro-atrakcja - kino Dromana 3 Drive In. Na czym polega atrakcja? Zamiast wchodzić do sali kinowej, wjeżdżasz samochodem na wielkie, zielone pole, przed ogromny ekran, a dźwięk wyświetlanego filmu odbierasz przez własne radio samochodowe. Podczas seansu w każdej chwili możesz przespacerować się po popcorn albo do toalety. Piotr jednak wspomina, że wcale nie to było istotą atrakcyjności kin drive-in. Główną atrakcją nie było to, co działo się na zewnątrz, tylko to, co działo się za zaparowanymi szybami wewnątrz samochodów, które w trakcie seansów energiczne chybotały się i kołysały...

Zastanawiałam się, czy wygląd strony www z repertuarem kina to również retro-stylizacja?
Film wybrany - sztampowy melodramat. Podjeżdżamy do kas biletowych...
Pani kasjerka-walentynka.

Ja też zapragnęłam zostać walentynką - stylizowaną na słodkie lata 60. W końcu ta data i to miejsce zobowiązują.
Przed seansem wszyscy zaopatrują się w przekąski w kinowej knajpce o bardzo "romantycznym" wystroju. Nie zabrakło nawet Elvisa i Marilyn.








Jak słodko! Wraz z biletem dostaliśmy czekoladki-serduszka i kupon na walentynkowe ciasteczko.



Utrzymując wieczór w retro-konwencji, pograliśmy sobie w pinball.
Obowiązkowo seans z niezdrowym jedzeniem.


Film przez brudną szybę (ale nie zaparowaną).
Osiągnęłam szczyt walentynkowej żenady - pstryknęłam sobie zdjęcie w kiblu. Nie mogłam się powstrzymać, bo nawet tam wystrój zachowywał odpowiedni nastrój.
Happy End.