poniedziałek, 2 czerwca 2014




Miejsce dla każdego

Melbourne to miasto wielo, wielo, wielonarodowe i multi, multi, multikulturowe. Zjeżdżają tu ludzie z całego świata i dla każdego jest tu miejsce - miejsce pracy lub edukacji, miejsce na każdy styl życia, miejsce na wszystkie poglądy, upodobania, zainteresowania. Są tu dzielnice murzyńskie, hinduskie, żydowskie, arabskie, chińskie, włoskie, a przede wszystkim mieszane, dla wszystkich. Gdy z tej australijskiej perspektywy śledzi się wydarzenia ostatnich lat w Europie, zwłaszcza to wielkie odrodzenie ruchów narodowych, wojujących i wykrzykujących, że tylko ten kolor skóry, że tylko ta religia, że tylko te poglądy, wygląda to naprawdę smutno, słabo, wstecznie. Czy Europa jest zbyt zatłoczona, czy może zbyt mało dostatnia, iż rodzą się fobie, strach o to, że gdy damy komuś więcej przestrzeni, to tej przestrzeni zabraknie komuś innemu? Odkąd mieszkam w Melbourne, to multikolorowe miasto uczy mnie tolerancji i pomaga wyzbywać się stereotypów. Nie wiedziałam nawet, że jest ich w mojej głowie tak wiele. A jak dotąd najbardziej pożyteczną dla mnie lekcją był kurs angielskiego, który niedawno ukończyłam. Spotkałam tam młodych ludzi z całego świata, z całej Azji, z Ameryki Południowej, z Europy, z Oceanii. Każdemu rasiście polecam taki kurs. Mamy tak strasznie dużo wyobrażeń o narodach, których nie znamy, nawet nie uprzedzeń, ale po prostu mnóstwo jakichś niezweryfikowanych przeświadczeń. A tu nagle okazuje się, że gdy ludzie z całego świata spotkają się w jednym miejscu i w jednym celu - w tym przypadku, by podszkolić angielski - w takich podstawowych, międzyludzkich relacjach ci ludzie nie różnią się zupełnie niczym, co więcej, mogą wspólnie się uczyć, współpracować i, co dla mnie najbardziej fascynujące - mogą poznawać siebie nawzajem, mogą z pierwszej ręki poznawać dalekie kraje i obce kultury.
Teraz w ramach ilustracji - trochę zdjęć z centrum miasta - kilka impresji, jak mieszkańcy Melbourne spędzają niedzielne popołudnie. A na koniec serdecznie zapraszam do poznania moich nowych przyjaciół. Nie, nie chodzi o te wstrętne, kolorowe niedźwiedzie, ale o to, co po niedźwiedziach.

Melbourne is a multinational and multicultural city. People from all over the world arrive here. There is space for everyone - for work or for education, for every lifestyle, for all views, likes and interests. This city teaches me tolerance and helps me to get rid of stereotypical thinking. The most advantageous lesson for me was the English course, from which I graduated two weeks ago. I met there young people from all continents, from India, Thailand, China, Japan, Indonesia, Korea, Israel, Russia, Lithuania, Italy, Colombia, Chile, even from far Tahiti. It was so fascinating that we could study together, get to know each other and to explore our different countries and cultures. I realized, we don't differ that much. We are quite similar in our collegial relationships.
Here are some of my impressions, which show Melbourne residents spending a Sunday afternoon in the city center.
 




















"Artystyczna" instalacja w Galerii Narodowej - niedźwiedzie z kolorowych piór... Jak dobrze, że imigranci zwożą do Australii swą kulturę, sztukę, tradycje, bo inaczej panowałby tu totalny brak kultury.


Stone
Spotkanie ze Stone'm zafascynowało mnie chyba najbardziej. To spotkanie Europejki, przybyłej z samego serca wielkiego, europejskiego lądu, z prawie 40 milionowego państwa graniczącego z 7ma krajami, a zewsząd otoczonego ponad 40ma innymi, europejskimi państwami; z kraju, skąd właściwie wszędzie jest blisko. To spotkanie mnie - tej właśnie Europejki - z chłopakiem, pochodzącym z Tahiti - maleńkiego skrawka raju na samym środku Pacyfiku. Cała ojczyzna Stone'a to wyspa o połowę mniejsza od Melbourne - miasta, gdzie skrzyżowały się nasze drogi. Cały kraj Stone'a to wystający z bezkresnych wód Pacyfiku, mały, stromy stożek wulkaniczny. Całe życie na Tahiti toczy się więc tylko u podnóża wyspy-góry, na otaczającym ją cienkim pasie wybrzeża. Całe rodzinne strony Stone'a to właśnie ta złota wstążka rajskich plaż, ozdobiona wokół szeroką, lazurową szarfą raf koralowych. Aż trudno uwierzyć, że ten, pozornie odizolowany i niedostępny dla reszty świata, kameralny raj należy do państwa Francji, a chłopak z tego dalekiego, wyspiarskiego państewka mówi biegle po francusku. Mówi także w swoim rodzimym języku - po tahitańsku. Po angielsku zaś Stone opowiedział mi o tahitańskim okresie twórczości Paula Gauguina. Ile razy przyglądałam się z tym ciepłym, barwnym, idyllicznym scenom z obrazów Gauguina, nie mając pojęcia, że ten francuski artysta w swej malarskiej podróży zawędrował aż tak daleko. Aż tak pokochał wyspy Polinezji Francuskiej, że zamieszkał tam i tam zmarł, a tahitańskie pejzaże i mieszkańcy - zwłaszcza piękne, śniade, nagie kobiety z kwiatami we włosach - stały się przewodnim tematem malarstwa Gauguina. "Na Tahiti mamy nawet sporą kolekcję obrazów Gauguina. Musisz koniecznie przyjechać i zobaczyć." - serdecznie zachęca mnie Stone.

Danielle
Spotkałyśmy się w jednej ławce. Danielle, wysoka, szczupła dziewczyna o skośnych oczach, siedziała sama. Wydawała się trochę zagubiona i niepewna. "Mogę usiąść obok ciebie?" - spytałam. Twarz Danielle natychmiast rozpromieniła się przyjaznym uśmiechem. "Of course!" - odpowiedziała z radością. Danielle jest jedynaczką z Chin. Chińska "polityka jednego dziecka" nie pozwoliła jej rodzicom mieć więcej dzieci. Ale Danielle nigdy nie smuciła się, że nie ma rodzeństwa. Miała rozumiejących przyjaciół w szkole. Jej wszystkie koleżanki i koledzy byli w takiej samej sytuacji. Po przyjeździe do Australii Danielle po raz pierwszy zalogowała się na Facebooku. Chiński rząd zakazał i zablokował użytkowania Facebooka na terenie Chin. Warto o tym pamiętać - gdy pojedziecie się do Chin - nici z aktualizowania swojego profilu i wrzucania fotek z podróży.

Anastasia
Rudowłosa Rosjanka z Władywostoku. Uwielbiam, gdy mówi po angielsku - z piękną, melodyjną intonacją, twardym akcentem i wyrazistym "rrr". Pewnego dnia wybrała się ze swoimi przyjaciółmi i przyjacielem tychże przyjaciół w długą podróż po Europie, której startem i metą była urokliwa Praga. Ostateczną zaś metą dalekich podróży Anastasii stała się Australia, gdzie wyemigrowała razem z przyjacielem swoich przyjaciół. Przyjaciel jej przyjaciół, poznany podczas niezapomnianej, europejskiej podróży, dziś jest mężem Anastasii. Romantycznie, prawda?

Alexandra
Moja imienniczka z Czile ma w sobie, w swojej naturze, w swoim usposobieniu, to cudowne coś, co cechuje mieszkańców Ameryki Łacińskiej, to samo coś, czym urzekli mnie Meksykanie. To niewymuszona serdeczność, spontaniczny uśmiech, szczera życzliwość, prostoduszna dobroć. Intrygowało mnie tylko, jak to się stało, że ta iście latynoamerykańska dusza, pełna ujmującego ciepła, oprawiona jest w iście europejską urodę. Szczupła, pociągła twarz Alexandry, jej duże, błękitne oczy i włosy w odcieniu ciemnego blondu mają niemieckie korzenie. Dziadkowie Alexandry uciekli z powojennych Niemiec aż do Czile. Pewnie niektórzy Polacy chcieliby rozgrzebać taką rodzinną historię i doszukiwać się w niej win i krzywd. A ja jestem zachwycona, że zawiłe losy niemiecko-czilijskiej rodziny pozwoliły mi poznać taką cudowną Alexandrę i, co więcej, dostać serdeczne zaproszenie do Ameryki Południowej. Zwłaszcza, że z Czile jest już bardzo blisko do Wyspy Wielkanocnej.

Elisa
Drobna brunetka z Kolumbii o prześlicznej, przesympatycznej twarzy. Na tej twarzy maluje się właśnie to całe latynoskie ciepło i serdeczność, ale i przenikliwość, bystrość, pozbawiona pewnej specyficznej, latynoamerykańskiej naiwności. W Kolumbii Eliza ukończyła marketing i przez 3 lata pracowała jako grafik. Choć dziś największy odsetek katolików, i to tych naprawdę nabożnych, zagorzałych, zamieszkuje Amerykę Południową, wszyscy członkowie rodziny Elisy są zdeklarowanymi ateistami. Podobnie jak i kuzyn Elisy, Maximiliano, z którym przyjechała do Australii. Max otwarcie, łamanym angielskim, wykrzykuje, że Kościół Katolicki to przecież tylko dobry biznes, a Watykan opływa złotem. Elisa i Maximiliano to bardzo rodzinni, kochający się kuzyni. Max jest z zawodu kucharzem. Codziennie gotuje pyszny lunch dla swojej kuzynki. Odkąd Elisa i Max przyjechali do Australii, czują się trochę rozdarci. Pokochali wielki świat i podróże. Elisa chciałaby rozpocząć tu jakiś kurs, dokształcić się w branży reklamy, a Max marzy stanowisku szefa kuchni na statku rejsowym. Jednak w Kolumbii zostawili swoją wielką rodzinę, za którą bardzo tęsknią i nie wyobrażają sobie życia z dala od niej.

Maria
Maria również pochodzi z Kolumbii. (Wcześniej nie zdawałam sobie sprawy, że aż tylu Latynoamerykanów emigruje do Australii.) Pasją Marii jest taniec - uwielbia tańczyć reggaeton. To pochodzący z Portoryko, obecnie najpopularniejszy styl taneczny w klubach i na dyskotekach w Ameryce Łacińskiej, a także coraz bardziej  modny w USA i Europie. To ten ponętny taniec, polegający na falowaniu i kręceniu biodrami i, co najważniejsze, zmysłowym ocieraniu się partnerów o siebie nawzajem. Trudno się dziwić, że dzisiejsza młodzież tak bardzo pokochała reggaeton, mimo, że wielu ludzi wciąż uważa ów taniec za nieprzyzwoity. Krągłe biodra zgrabnej Marii wyglądają jak stworzone do tego tańca. Maria jednak nie lubi tańczyć reggaetonu z obcymi chłopakami, zwłaszcza tu w Australii. Czuje się wtedy niekomfortowo. Nie może się doczekać aż ukończy kurs angielskiego i wróci do Kolumbii, gdzie został jej chłopak. Mówi, że jej boyfriend tańczy świetnie i uwielbiają razem wychodzić do klubów. Maria opowiedziała mi również o prastarych piktogramach, wyrytych na skałach w Kolumbii, a także o swojej zeszłorocznej podróży do Peru, podczas której przeleciała samolotem nad płaskowyżem Nazca, oglądając z góry niesamowite, starożytne rysunki-giganty. Tak oto jeszcze bardziej zaostrzył się mój apetyt na wymarzoną podróż do Ameryki Południowej.

Celeste
Celeste przyjechała do Australii na krótki kurs angielskiego razem ze swoją siostrą Stefanią. Australia nie przypadła im do gustu. Tęsknią za swoją rodzinną Sycylią i włoskim jedzeniem, za pizzą i pastą. Choć w Melbourne jest całe mnóstwo włoskich restauracji, młode Włoszki twierdzą, że tutejsza "włoska" kuchnia niczym nie przypomina prawdziwego włoskiego jedzenia, że jest tylko jego marną imitacją, że brak jej odpowiednich, oryginalnych składników. Celeste tęskni też za swoją pracą. We Włoszech ukończyła szkołę plastyczną i pracuje jako dekoratorka wnętrz w pięknej, zabytkowej restauracji na Sycylii. Dekoruje wnętrza na przyjęcia weselne. Odkąd Celeste pokazała mi zdjęcia swojego miejsca pracy i swoich rodzinnych stron, wcale się nie dziwię, że nie podoba jej się Melbourne.

Shadeny
Tu, w Melbourne jest tak wiele różnych narodowości: azjatyckich, wyspiarskich, latynoskich, europejskich. W centrum miasta, na ulicach przyglądam się tylu przeróżnym, pięknym kobietom o egzotycznej urodzie. Najbardziej zachwycają mnie Hinduski. Ich uroda ma w sobie coś niesamowicie magnetyzującego. Taka właśnie jest Shadeny z Indii. O smukłej szyi, o śniadej, aksamitnej skórze, o lśniących, czarnych włosach i przepięknym uśmiechu. Shadeny, jak przystało na Hinduskę, specjalizuje się w malunkach henną na skórze. Pokazała mi galerię zdjęć ze swoimi dziełami - misternymi, zdobnymi, koronkowymi ornamentami, oplatającymi drobne, kobiece ręce.

Insom
Insom powiedział mi, że jeśli przyjadę do Korei, będę królową, bo tak właśnie w jego kraju należy traktować gości - jak królów.

Lusiana
Lucy czyli ta miła buzia z mojego portretu. To chińsko-indonezyjska buzia, ale jednak nie o typowo azjatyckich rysach, bo w tej urodzie jest też odrobina genów holenderskich - po babci. Sportretowałam Lucy, dzięki temu, że jest tak bezpośrednia, przyjacielska, bezproblemowa, że wyraziła szczere zainteresowanie tym, czym się zajmuję. Również dzięki temu to właśnie z Lucy zaprzyjaźniłam się najbardziej. Aż tak, że Lucy wstępnie zaprosiła mnie do Indonezji na swój ślub, który ma się odbyć w przyszłym roku. Lucy opowiedziała mi, że ślub i wesele to w Indonezji naprawdę wielkie, huczne, spektakularne wydarzenie. Najpierw pomyślałam sobie, że to chyba tak jak wszędzie, ale potem Lucy dodała, że na weselu jej starszego brata bawiło się aż 1500 gości! Muszę pojechać do Yogykarty i to zobaczyć.

Mayuko
Mayuko z Japonii, podobnie jak Danielle z Chin, Insom z Korei i Lucy z Indonezji, odczarowała mi zakorzeniony w mojej głowie, brzydki stereotyp o ludziach żółtych. Mayuko to bardzo wrażliwa dziewczyna, do tego ciepła i serdeczna. Zawsze myślałam, że tacy na pewno są Latynosi, może mieszkańcy Europy Południowej, ale przede wszystkim wierzyłam, że na pewno największymi wrażliwcami, typami romantyków, przeżywającymi wszystko dogłębnie, są narody słowiańskie. Za to o rasie żółtej, o Chińczykach, Japończykach miałam wyobrażenie, że są to ludzie w sferze emocjonalnej nieco płytcy, nieco odarci z uczuć, trochę tacy ludzie-roboty. To Mayuko zawsze najbardziej stresowała się przed egzaminami z mówienia i najbardziej smuciła się, gdy ktoś kończył kurs i odchodził z naszej klasy.

Dmitri
Z Dmitrim z Litwy od razu połączyło mnie silne uczucie... - wstręt do australijskiego chleba! Najpyszniejszy chleb w swoim życiu - ciemny, zbity, chrupiący, jadłam właśnie w Wilnie, na Litwie. Tutaj, w Australii każde pieczywo ma postać białej, spulchnionej waty bez smaku. Dmitri mieszka tu już od kilku lat i chce zostać na stałe. Tutaj też spotkał miłość swego życia - ma żonę, Rosjankę. Powiedział mi, że jedynym wybawieniem z niedostatku dobrego pieczywa jest posiadanie maszyny do chleba. Sam już od trzech lat wyrabia swój własny, doskonały chleb. Muszę iść za jego przykładem.

Jub
Ta drobna dziewczyna o twarzy ślicznej laleczki przyjechała z Tajlandii. Wcześniej na kurs uczęszczała z nami inna dziewczyna z Tajlandii - Cesanee. Zawsze na wszystko reagowała szerokim, promiennym, czarującym uśmiechem. Gdy na naszym kursie pojawiła się Jub, znów zobaczyłam ten sam cudny uśmiech. Tym razem było to nawet coś więcej niż uśmiech, raczej wybuch perlistego śmiechu, średnio co kilkanaście sekund. Jub wyjaśniła mi, że Tajlandczycy do wszystkiego podchodzą pogodnie, zawsze się uśmiechają i niczego nie traktują do końca poważnie. Jub mieszka w Melbourne u swojej cioci-Tajlandki, która wyszła za mąż za Australijczyka. Mówi, że czuje się trochę niezręcznie, bo przez jej śmiejące się usposobienie, co chwilę popełnia jakieś gafy i wciąż musi przepraszać swojego wujka. Mnie tam Jub wcale nie musiałaby przepraszać za swój śmiech. Jeśli wszyscy jej rodacy są tacy, jadę do Tajlandii już jutro.

Segal
Segal pochodzi z Izraela. Jest zupełnie inna od pozostałych, bardzo poważna, trochę wyniosła, wzbudza dystans. Ale dzięki niej pierwszy raz w życiu kłóciłam się w języku angielskim i po raz pierwszy zobaczyłam, jak ktoś podpisuje się "od tyłu".