środa, 23 kwietnia 2014




Wielkanoc jesienią.

Nasze kolejne święta znów spędziliśmy zupełnie nietradycyjnie. Tu, w Australii, nie da się inaczej. Główne, świąteczne "tradycje" Australijczyków to barbecue z ohydnymi, grilowanymi kiełbaskami, wyjazd na camping albo na łódki. Tak, Australijczycy uwielbiają łódki. Łódki, motorówki, skutery wodne i wędkowanie. Na święta pojechaliśmy do Marlo, małej miejscowości na wschodnim wybrzeżu, u ujścia Snowy River - największej rzeki w południowo-wschodniej Australii. Miejsce, gdzie leniwie rozlana rzeka uchodzi do oceanu, jest małą krainą piaszczystych mierzei i wysepek, a więc i krainą łódek i wędkowania. W długie weekendy, jak ten wielkanocny, na trasach wiodących wzdłuż wschodniego wybrzeża do Marlo i do innych podobnych miasteczek, pędzą sznury samochodów ciągnące wielkie przyczepy - przyczepy z łodziami albo przyczepy campingowe. Nasze auto w tym gąszczu terenówek i łódek wydawało się takie malutkie i niewyposażone. Byliśmy chyba jedynymi przyjezdnymi w Marlo, którzy nie przybyli tu ani po to, by pływać na łódkach, ani wędkować, ani grilować, ale by pospacerować.





W lesie, porastającym strome zbocze wybrzeża, poraziła nas i zachwyciła soczystość kolorów. Sceneria tego lasu zupełnie różni się od leśnego rezerwatu w naszej dzielnicy. Las na wybrzeżu jest bardziej wilgotny, a jego roślinność bujna, gęsta i mięsista. Zwłaszcza w podszycie - mnóstwo tu wysokich kęp traw, mchów, pnączy i rozmaitych krzewów, obsypanych małymi, jagodopodobnymi owocami we wszystkich kolorach.






Modne sporty wodne.


Przy małym molo, będącym oczywiście bazą dla całej rzeszy wędkarzy, na słupach lamp siedziały olbrzymie pelikany, czatując na darmową przekąskę.






Następnego dnia wybraliśmy się do Buchan Caves - malowniczych jaskiń w miasteczku Buchan. Po drodze spotkaliśmy kukubarę na straży pożarów. Takie wskaźniki stopnia zagrożenia pożarowego stoją przy wszystkich polnych i leśnych trasach w całym kraju.
Okolice ujścia Snowy River to miejsce, gdzie mieszają się wody słodkie ze słonymi. To miejsce, gdzie skrawki lądu wcinają się w ocean, a skrawki wód wcinają się w ląd. Są to więc tereny podmokłe, pełne jezior i stawów, zamieszkałe przez rozmaite, wodne ptactwo. Tu po raz pierwszy w życiu zobaczyłam czarne łabędzie. Na wielkiej, gładkiej, srebrzysto-białej tafli jeziora spokojnie dryfowały dziesiątki tych czarnych, smukłych, dostojnych ptaków. Zupełnie, jakby ktoś na białej kartce papieru, bez pięciolinii, przypadkowo kreślił nuty czarnym atramentem.
Przy drodze spotkaliśmy też takie śmieszne ptaki-kuraki.
Rzeźby natury - mineralne formacje w Buchan Caves.
Po raz pierwszy w Australii zobaczyłam takie kolory. A bynajmniej nie jest to typowy koloryt australijskiego krajobrazu. U wejść do jaskiń, położonych pomiędzy zalesionymi wzgórzami, panuje jakiś specyficzny, a dla mnie niesamowicie swojski mikroklimat. To pewnie za jego sprawą rosną tu ukochane europejskie drzewa: buki, dęby, klony, topole i kasztany. Taka cudna namiastka europejskiej jesieni na dalekiej obczyźnie.

A w tej jesiennej scenerii kangury. Też zupełnie inne od naszych, lokalnych kangurów-szaraków. Te były bardziej brązowe i jakieś leniwe, niemrawe.



Swoją drogą, jakie to dziwne - Wielkanoc jesienią. Tak trudno porzucić zakodowane w głowie schematy i zależności. Np. że Wielkanoc to przecież wiosna, młoda rzeżucha i żonkile. A tu zamiast zajączków, kangury.

środa, 16 kwietnia 2014



Wołam złoty kołacz.

To miało być wczoraj - zjawiskowe widowisko, widowiskowe zjawisko - pierwszy raz od pięciuset lat zaćmione oblicze księżyca miało się okryć tak ognistym, cynobrowym rumieńcem. Aby zobaczyć ten fenomen - tę niecodzienną, apokaliptyczną wręcz wizję - jak zapewniali pismacy na portalach internetowych, pojechaliśmy przed zachodem słońca na Kangaroo Ground, gdzie na niewielkim wzgórzu stoi kamienna wieża widokowa (nota bene całkiem ładna jak na australijskie "zabytki"). Po przyjechaniu na miejsce, tak jak się spodziewaliśmy - na wieży nie było już dla nas miejsca - była oblężona przez całą armię napalonych fotografów. Wszyscy, niczym snajperzy pod rozkazem, kierowali długie lufy w jeden punkt nad horyzontem, czyhając na czerwonego odmieńca, by "odstrzelić" go zaraz, gdy tylko się pojawi. Skręciliśmy więc w jakąś prywatną, polną dróżkę, wiodącą przez malownicze, zielone pastwiska. Przy drodze pracowali dwaj mężczyźni, cieli drzewo. Piotr wysiadł z auta i użył swych zdolności interpersonalnych, wstawiając odpowiednią gadkę. Jeden z mężczyzn okazał się właścicielem rozległej farmy i, jak przystało na przyjaznych, gościnnych, bezproblemowych Australijczyków, powiedział, że jak najbardziej możemy zostać na terenie jego pastwisk, by oglądać zaćmienie księżyca. Zatrzymaliśmy się na wzniesieniu z cudownym widokiem na szerokie, trawiaste pola, na których rozsiane było wielkie stado białych, niedawno ostrzyżonych owiec; z widokiem na pomarańczowy zachód słońca i - po przeciwnej stronie nieba - pagórkowaty horyzont, zza którego miał wynurzyć się rumiany księżyc. Zaraz zbiegła się i otoczyła nas cała rodzina farmera - jego dorosłe dzieci i wesoła gromadka wnuków, aby wspólnie podziwiać zaćmienie.


Między owcami, przy kuwetach z wodą, pasły się i poiły różowo-popielate papugi.
Po długim wyczekiwaniu wreszcie na niebie zaczęła klarować się blada, różowawa tarcza księżyca. No, nic tu nie udramatyzuję - nie było to ani porażające, ani tym bardziej apokaliptyczne zjawisko. Ale piękne, owszem.
Wraz z pociemnieniem nieba, księżyc nabierał coraz bardziej rozognionych rumieńców, nasycał się rdzawo-czerwonym kolorem.
Aż wreszcie Księżyc zaczął powoli wychodzić z cienia Ziemi.
Zdaje mi się, że wczorajsze zaćmienie wcale nie było powalająco bardziej czerwone niż zaćmienia, jakie oglądałam wcześniej. Ale i tak było dla mnie niezwykłe, niecodzienne i jedyne - przez wzgląd na przepiękną scenerię. Gdy objęłam spojrzeniem panoramę pastwisk o zmierzchu z czerwonym księżycem w roli głównej, zaświtało mi, że gdzieś już to "widziałam". To przecież sceneria żywcem wyjęta z wiersza Czechowicza! Oto fragment:

terkocze senne półżycie
drożyną leśną łąkową
dołem dołem
polem

nad wieczorem o rżyska zawadza
księżyc ciemny czerwony

A teraz jeszcze cały wiersz "Przez kresy" w interpretacji Turnaua, interpretacji idealnej.

P.S. z ciekawostką: Być może patrzycie na powyższe zdjęcia i zastanawiacie się: "Co jest nie tak z tym księżycem?..." Już wyjaśniam. My, ten sam księżyc, tu w Australii, widzimy do góry nogami!

sobota, 5 kwietnia 2014



Monotematycznie o zmierzchu.

Trochę mnie nie było. To z powodu kursu angielskiego, który ostatnio całkowicie mnie pochłonął. Na kurs dojeżdżam do centrum miasta, więc przez ostatnie dwa tygodnie całkowicie zmieniła mi się otaczająca mnie sceneria - zamiast sielskich pastwisk, lasów i wybrzeży, teraz na co dzień oglądam zatłoczone stacje metra i dżunglę przytłaczających drapaczy chmur. Pewnie wkrótce opstrykam to centrum miasta i pokażę, dlaczego tak bardzo tęsknię za duchem europejskich miast. No i opowiem trochę o doświadczeniach z kursu, na który uczęszczam z młodymi ludźmi z całego świata.

Tymczasem publikuję zdjęcia z naszych spacerów w ostatkach lata. Znów więc będzie monotematycznie - leśnie i kangurowo. Ale na początek bezkonkurencyjny hit miesiąca: Polski Ogórki, firmy australijsko-nowozelandzkiej, wyprodukowane w Indiach z lokalnych i importowanych produktów. Co zaskakujące, nie smakują wcale najgorzej i nawet odrobinę przypominają polskie, kiszone ogórki.

Teraz małe uzupełnienie wpisu Zwierzyniec australijski.
Kukubara to chyba po emu najbardziej charakterystyczny, australijski ptak. Nie śpiewa, nie ćwierka, ale śmieje się wrzaskliwym chichotem. Donośne śmiechy kukubar rozbrzmiewają każdego wieczoru w pobliskim lesie. A te kukubary uchwyciłam akurat w wąwozie Lederderg.


Possum to niewielki, nocny, roślinożerny torbacz. Jest ich wszędzie mnóstwo, również przy domostwach i w ogrodach. W ciągu dnia śpią, schowane w gęstych koronach drzew i w iglastych krzewach. Po zmierzchu budzą się i wychodzą na eksplorację terenu. Ich ulubionymi szlakami komunikacyjnymi są druty elektryczne. W naszej okolicy można spotkać dwa rodzaje possumów, które różnią się od siebie kształtem ogona: brushtails czyli "pędzelkowe ogony" to possumy o wielkich, puszystych ogonach niczym kitki wiewiórek, a ringtails czyli "obrączkowe ogony" to possumy o cienkich, zawijających się ogonach, które dla possumów są jak piąta kończyna - mogą się nimi łapać i na nich zwisać. A to właśnie ringtail przy dachu naszego domu.

Nasza przyjaźń z kangurami wciąż trwa. Pokochało już nas, a raczej nie nas, tylko nasz chleb tostowy, około 30 kangurów. Pojawiają się momentalnie, gdy tylko otwieramy furtkę do lasu. Spośród całego stada podobnych do siebie szaraków, rozpoznajemy już siedem z nich, te bardziej oswojone. Mamy więc grupkę leśnych przyjaciół, niczym siedmiu krasnoludków: Mały, Śmiałek, Duży vel Bohater Narodowy, Ślepek, Matula, Szczeniak i Dziadek.
Czy zawsze ktoś musi popsuć zdjęcie rodzinne?

Mały to nasz ulubieniec. Choć jest najmniejszy z kangurów, jest też najśmielszy i najsprytniejszy. Zupełnie nas zadziwił, gdy nauczył się prosić łapką o jedzenie. Coś słodkiego!:

A tu kolejna sesja z resztą bandy. To chyba ostatnie w tym roku zdjęcia kangurów w blasku długiego, ciepłego zachodu słońca. Lato dobiegło końca, dni stają się coraz krótsze.













Drap.


Drap, drap.
Drap, drap, drap.
I jeszcze kilka różnych zmierzchów o zmierzchu lata. Będę tęsknić za australijskim latem. Naprawdę je pokochałam, pomijając okres dokuczliwych upałów.