piątek, 20 grudnia 2013



Meksyk żywych i umarłych (część 1 z 7)

„To tu narodziły się trzy wspaniałe tradycje: muzyka mariachi, taniec z kapeluszem i tequila.” – tymi słowami rozpoczyna się podróżniczy reportaż o Meksyku, jeden z odcinków amerykańskiej serii tv „1000 miejsc, które trzeba zobaczyć przed śmiercią”. Nie wiem, co program mówi jeszcze o Meksyku, bo wyłączyłam, usłyszawszy wstęp. Sądziłam, że przed podróżą warto zaczerpnąć wiedzy od reporterów-podróżników, którzy odwiedzili Meksyk przede mną. Ale przecież nie od takich, którzy na wstępie sprowadzają tradycje meksykańskie do kapelusza i tequili.

Melanż marzeń
Od lat Meksyk był moim marzeniem. To były właściwie trzy konkretne marzenia, pewnie oczywiste i typowe dla Europejczyka: Frida Kahlo i Diego Rivera; Día de los Muertos – meksykańskie święto zmarłych; Piramida Słońca. Jak widać, nie ma wśród nich pragnienia, by upić się tequilą i zrobić sobie zdjęcie w sombrero na głowie. A to dlatego, że moje meksykańskie marzenia wynikały z wielkiej fascynacji cywilizacją prekolumbijską – jak sądzę, już nie tak typowej dla Europejczyków. Kultura prekolumbijska, choć przebogata i niezwykle barwna, jest marginalizowana w Europie – wiedzę o niej zdawkowo przekazuje się w szkołach, pomija się jej znaczenie w dziejach ludzkości. Faktycznie w każdym z moich wielkich marzeń o Meksyku tkwiła chęć poznania rdzennej meksykańskiej kultury, dlatego marzenia te rozgałęziają się na wiele mniejszych. Poznać meksykańskie malarstwo i muzykę, aztecką architekturę i rzeźbę, ludowe zwyczaje, wyroby, rękodzieło, stroje i tradycyjne potrawy, mając jeszcze na uwadze, że niewiele z tych zjawisk zachowało swoją pierwotną formę. Dziś, jako komponenty specyficznej mieszanki kultur prekolumbijskiej i hiszpańskiej, są one tym bardziej różnorodne i złożone. Są jak kolorowe nitki w wielobarwnym melanżu meksykańskiego ponczo.
Na te wszystkie wymarzone atrakcje mieliśmy zaledwie siedem dni w samym obrębie miasta Meksyk. Mimo to podążyliśmy tropem marzeń, podzieliwszy je przez liczbę dni tygodnia. Tak oto zażyłam Meksyku w wielosmakowej pigułce. Pewnie nie tak pikantnej jak meksykański sos. Do sporządzenia takiego z pewnością potrzeba dużo więcej czasu, by móc zebrać przyprawy ze wszystkich zakątków Meksyku.

Dzień 1. Wielki Rivera.
Jest 29 października, panie śmierci przygotowują się do swojego święta. Zaczynają wyglądać zza okien, zza drzwi, z balkonów, na razie nieśmiało. Nie mogą przecież pokazać się ludziom w takim stanie – nie chcą ich straszyć swymi wątłymi kośćmi z papieru i pustymi oczodołami. Są dużo bardziej przyjazne niż ich europejskie kuzynki, zataczające kręgi w swym średniowiecznym danse macabre. Tutaj zanim damy śmierci całkiem owładną miasto, najpierw z pomocą ludzi wystroją się w długie, barwne, secesyjne suknie, a swe trupie twarze przysłonią kapeluszami z szerokim rondem i pióropuszem. Panie śmierci żyją tu w zgodzie z ludźmi. Przed laty zjednały sobie nawet parę ekscentrycznych artystów – Fridę i Diega. Na cześć tej przyjaźni Diego Rivera umieścił wizerunek wytwornej damy śmierci tuż obok swojego autoportretu i portretu małżonki w centralnym miejscu monumentalnego muralu, przedstawiającego najważniejsze wydarzenia z historii Meksyku. Dzieło znajduje się w Muzeum Muralu Diega Rivery – to galeria nieopodal naszego motelu, od której rozpoczynamy nasz dzień pod znakiem Rivery. Ogromnych rozmiarów malowidło jest zaledwie przedsmakiem monumentalnej twórczości artysty, której istotna część widnieje na ścianach Palacio Nacional w samym centrum Meksyku.
            Mieszkamy w motelu przy ulicy Sombrereros (Kapelusze), w której po za nazwą nie ma nic ciekawego. Być może ciekawa była jej przeszłość, która zadecydowała o tej iście meksykańskiej nazwie dziś już brudnej, ciemnej, ciasnej uliczki, ogrodzonej wysokimi murami opuszczonych, zdezelowanych biurowców. Za to ulica Sombrereros krzyżuje się z jedną centralnych, przelotowych ulic miasta – szeroką, ruchliwą, głośną – Hidalgo. Nim powiedzie nas ona w kierunku centrum, już na rogu ulic zatrzymujemy się na nasz pierwszy meksykański posiłek, zwabieni nawoływaniem ulicznego kucharza.
Dopiero po kilku dniach spędzonych w Meksyku turysta może uodpornić się na wszechobecny, natarczywy krzyk ulicy, który nie cichnie nawet w nocy. To krzyk przydrożnych handlarzy-naganiaczy, wśród których wiodą prym właśnie sprzedawcy jedzenia na wynos, w kółko skandujący całą zawartość swojego menu. To krzyk trzeszczących głośników, z których rozbrzmiewają gorące, taneczne rytmy salsy i bolero, pochodzące z muzycznych kramików z pirackimi składankami. To krzyk szaleńczo pędzących samochodów, które jak  w wielkiej, niezestrojonej orkiestrze dętej, nieustannie chcą prześcigać się głośnością klaksonów, kogutów i alarmów. To krzyk małych dzieci, które plączą się pod nogami rodziców, trudniących się handlem ulicznym. Tu w Meksyku życie rodzinne i życie w ogóle toczy się na ulicy. Na zakurzonych chodnikach ludzie siedzą, jedzą, spotykają się, rozmawiają, imprezują, a nawet śpią. Intensywny zapach pikantnych, mięsnych potraw i świeżych, słodkich ananasów miesza się ze smrodem kanalizacji, spalin i mdlącą wonią pachnideł z tanich perfumerii.
            Zasiadamy na plastikowych krzesłach przy budce z tacos. Wąsaty Meksykanin w czerwonym fartuchu stawia przed nami dwa talerze z małymi plackami z kukurydzianego ciasta, w które zawinięta jest drobno posiekana wołowina z cebulą. Dostajemy też półmisek świeżych dodatków – kawałków ogórka, rzodkiewki i limonki oraz ostry gwóźdź programu – miseczkę sosu chili. Tacos nam bardzo smakuje, ale tuż po zjedzeniu potrawy orientujemy się, że to nie jest dobry wybór na początek podróży dla żołądka nieprzyzwyczajonego do palącej, cebulowo-rzodkiewkowo-papryczkowej mieszanki. Dwukilometrową drogę do centralnego placu miejskiego – Plaza de la Constitución pokonujemy z uczuciem wrzątku wlanego w przewód pokarmowy.
            Wreszcie docieramy do Pałacu Narodowego, ominąwszy wszystkie przeszkody ustawione na Placu Konstytucji – ogrodzenia z barierek i grupy strażników, z resztą bardzo przyjaznych i pomocnych, którzy próbują pilnować porządku w uroczystym rozgardiaszu nadchodzących świąt.
Na ścianach dziedzińca pałacu maluje się chwała narodu meksykańskiego. To zarazem chwała wielkiej sztuki jednego z najwybitniejszych meksykańskich artystów, jak również chwała bogatych dziejów Meksyku. Znać monumentalne malarstwo Rivery jedynie z reprodukcji to tak jak oglądać meksykańskie piramidy na zdjęciach. To nieprawda, że reprodukcje mogą dać chociaż ogólne wyobrażenie, bo przeciwnie – przekazują wręcz błędny obraz, umniejszając wszystko – i formę i przekaz, bo po prostu nie starcza im rozdzielczości. Zrozumiałam to dopiero wtedy, gdy przystanęłam w przestrzeni ogromnej klatki schodowej w dziecińcu pałacu, której ściany pokryte są gigantycznymi malowidłami. Zrozumiałam jak wielka, dosłownie i w przenośni, jest sztuka Rivery i na czym polega geniusz i fenomen tego artysty. Jego dzieło to wybitna myśl twórcza, gorąca idea i niewyobrażalny ogrom pracy, objawiające się we wspaniałym malarstwie. Nie wiem, czy kiedykolwiek jeszcze ktokolwiek w jakikolwiek sposób z taką mocą złożył tak piękny hołd rdzennym mieszkańcom Ameryki, jak uczynił to Diego Rivera, malując cykl murali w Palacio Nacional.
Rivera był ateistą, otwarcie powtarzał: „Bóg nie istnieje”, nie potrzebował norm religii, aby żyć i tworzyć w duchu gorącego umiłowania swojego narodu. Był jednocześnie działaczem politycznym – zwolennikiem komunistycznych idei, widział w rewolucji nadzieję na wyzwolenie ludu meksykańskiego spod dyktatorskich rządów hiszpańskich elit. Niektórzy twierdzą, że był naiwnym ideowcem, który bratał się z Trockim, nie wiedząc, czym naprawdę były rewolucje w Rosji. Rivera był jednak przeciwnikiem gwałtownych i krwawych przemian, co, jak sądzę, potwierdza jego działalność – w przeciwieństwie do rewolucji, która najczęściej niszczy i burzy kraj, on tworzył, pozostawiając po sobie wiekopomne dzieło narodowe.
Diego Rivera uwieczniając przeszłość swojego kraju w serii murali w Pałacu Narodowym, zwrócił się ku rdzennym mieszkańcom Meksyku – mowa tu przede wszystkich o Aztekach – z niezwykłą wrażliwością i uwagą. To nie są typowe, reprezentacyjne murale historyczne, wybiórczo pokazujące wydarzenia narodowe, tylko te pamiętne, chwalebne, zwycięskie.* Rivera na większości malowideł objawia pełnię piękna i bogactwa prekolumbijskiego świata, ukazując sceny z codziennego życia Azteków w okresie rozkwitu ich państwa. Detalicznie dokumentuje ich wygląd i stroje, ich zajęcia i rzemiosła: rolnictwo, handel, tkactwo, kowalstwo, ich wyroby i narzędzia, ich zwyczaje i obrzędy. Stłoczonych, zapracowanych Indian umieszcza na tle imponującej, starożytnej architektury. Z pomocą artystycznej wyobraźni kreuje fantazyjne kompleksy piramid z okresu ich świetności. Malowidła Rivery pozwalają przyjrzeć się już dawno nieistniejącemu prekolumbijskiemu światu i zachwycić się nim. W muralach czuć ducha prekolumbijskiej kultury i sztuki również dzięki temu, że artysta wprost z niej zaczerpnął typy przedstawień, uproszczone, figuratywne formy, a co najważniejsze – niepowtarzalną, żywą kolorystykę. Kontrastujące zestawienia brązowych odcieni skóry Azteków z jaskrawymi żółcieniami i turkusami strojów i przedmiotów są obłędne.
Cały ten pełen kolorów nastrój blednie na ostatnim z murali, ukazującym najazd konkwistadorów, a wraz z nim męczeństwo i niewolnictwo Indian. Rivera w ten sposób uwieńczając swój aztecki cykl, pozostawia odbiorcę w przygnębieniu. Ale dzięki temu, że artysta uderza tak drastycznym i bezkompromisowym przekazem, nie pozwala zapomnieć o prawdziwej tożsamości swoich rodaków.  


* Tak, to jest przytyk do Matejki.




Fragmenty malowidła z Muzeum Muralu Diega Rivery



Murale z Palacio Nacional













 c.d.n.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz