niedziela, 29 grudnia 2013




Odświętne święta.

W środku pewnej przedświątecznej nocy zbudziłam się z olśnieniem: "Już wiem, jak chcę spędzić swoje pierwsze australijskie święta! Siedząc na plaży i malując pejzaże." Piotr natychmiast podchwycił pomysł i zaraz następnego dnia zabukował motel na trzy świąteczne doby w Narooma - małym miasteczku na wschodnim wybrzeżu, gdzie ponad trzy lata temu, podczas mojego pierwszego pobytu w Australii, zakochałam się w przepięknej plaży, z której wyrastają niezwykłe, piaskowo-kwarcowe skały.

Szukając łagodnego zejścia - by znieść na plażę cały ekwipunek malarski - przez zalesioną skarpę, oddzielającą miasteczko od wybrzeża, natrafiliśmy na osobliwe miejsce, idealne do kontemplacji oceanicznego krajobrazu - w środku lasku, na skraju klifu, stała wielka, samotna sofa...























Tego dnia, w Boże Narodzenie, zrezygnowałam z malowania, bo było pochmurno, wietrznie i deszczowo. Ale usiedliśmy na plaży pod osłoną skały i zjedliśmy świąteczne ciasto.
























W drugi dzień świąt zaparłam się, że choćby nawet padał śnieg i tak będę malować! Pogoda bardzo chciała przekonać się, czy dotrzymam obietnicy - wybrzeże ugościło nas wszystkimi porami roku, na przemian świeciło słońce, wiał porywisty wiatr i padał deszcz.
Nie poddałam się, nie odstraszył mnie nawet zimny deszcz, skapujący z parasola na moje plecy, obraz powstał. Nie wiem, jak to się dzieje, a dzieje się chyba podświadomie, że moje pejzaże zawsze mają rys vangoghowskiej maniery.
Następnego dnia złośliwie się wypogodziło. Choć, czy ja wiem, czy złośliwie? Postanowiliśmy wracać do Melbourne przez góry - Snowy Mountains, a tamtejsze górskie widoki na pewno bez słońca nie byłyby tak malownicze. Bez słońca i 35-ciostopniowego upału z pewnością nie byłoby też tak egzotyczne i dziwne to, co zobaczyliśmy w miasteczku Cooma. Tu, w Australii, naprawdę trudno mi wczuć się świąteczną atmosferę, przyzwyczaić się do kiczowatych, świątecznych dekoracji, migoczących lampek na płotach i werandach, kiedy pełnia lata daje o sobie znać palącym słońcem, błękitnym niebem i bujną, soczystą zielenią drzew. Ale świąteczne ozdoby w Cooma przeszły moje najśmielsze oczekiwania - miasto opanowały wielkie, tandetne Mikołaje. Czaiły się wszędzie! Wyglądały zza każdego rogu i zza każdego drzewa, siedziały na dachach domów, sklepów, knajpek i stacji benzynowych.

W Thredbo, małym miasteczku położonym w samym sercu Snowy Mountains, zjedliśmy lunch nad niewielkim, uroczym jeziorkiem. Światło słoneczne tak intensywnie prześwietlało krystalicznie czystą wodę, że widok ozłoconego słońcem, kamienistego dna, mógłby wywołać gorączkę u poszukiwaczy złota. Gdy tylko wyciągnęliśmy jedzenie, zaraz na brzeg złocistego jeziora wyszły kaczki. Szczególnie zasmakował im tuńczyk i twarożek.



Czym bliżej Victorii, lasy przerzedzały się, a górskie szczyty coraz bardziej łagodniały, aż przeobraziły się w pagórkowate, pożółkłe pastwiska.



O zachodzie słońca dojechaliśmy nad jezioro Hume, które oczarowało mnie bez reszty. Dziesiątki suchych konarów drzew, sterczących z gładkiej, lustrzanej tafli wody, tworzą krajobraz jak ze snu, całkiem odrealniony.













niedziela, 22 grudnia 2013




Co kryje świąteczne drzewko.

Wreszcie po latach udało mi się zrealizować moją wizję na ekologiczną "choinkę" (żywych drzewek mi żal, a sztucznych nie lubię). Ekologiczną i w formie dość ascetyczną, choć stworzenie jej nie było wcale takie proste, jak mogłoby się wydawać.  
Najpierw przywieźliśmy z lesistego wąwozu w Lerderderg wielką, suchą gałąź, a następnie kupiliśmy donicę, którą trzeba było czymś wypełnić i obciążyć. Tak więc ponownie pojechaliśmy do Lerderderg na nocny połów kamieni z rzeki - nocny i potajemny, bo miejsce to należy do parku narodowego. (W tym momencie ekologiczność przedsięwzięcia staje się wątpliwa...) Kiedy już umocowałam gałąź w w donicy, pobieliłam ją farbą - w tęsknocie za polskim szronem i śniegiem, udekorowałam lampkami i pierniczkami, nagle zjawili się nieoczekiwani, świąteczni goście - gałąź poczerniała... Została opanowana przez stado mrówek, które zaczęły wypełzać, mnożyć się z wnętrza pnia, skuszone słodkim aromatem pierników. Prędko popędziliśmy do sklepu po środek antymrówkowy. Spryskałam nim drzewko, niestety wraz z kilkoma ciasteczkami, do których zaczęły dobierać się mrówki. Piotr patrzył na to z wielkim smutkiem, bo odkąd kupiliśmy pierniczki, żył marzeniem, że gdy tylko skończy się okres świąteczny, będzie mógł skonsumować choinkowe ozdoby. Insekty wytępione. No, prawie - czasem jeszcze pośród gałązek pojawi się pojedyncza mrówka. Z tego względu w te święta pod naszym christmas tree, zamiast prezentów, będzie stała butelka niezbędnego, owadobójczego specyfiku, który ochrzciłam Anty Ant. 
Ostateczny efekt wart był tych wszystkich wysiłków - mamy w domu świąteczny, "mroźny" akcent, namiastkę polskiej, bożonarodzeniowej atmosfery, gdy za oknem palące słońce i trzydziestostopniowy upał. Na Wigilię wyjeżdżamy wypocząć na słonecznych plażach wschodniego wybrzeża. A po świętach zapraszam na kolejne odcinki mojego meksykańskiego tasiemca. Wesołych Świąt!









sobota, 21 grudnia 2013



Meksyk żywych i umarłych (część 2 z 7) 

Dzień 2. Miejsce, gdzie rodzą się pytania.
             Pędzimy rozklekotanym autobusem z Północnego Dworca Autobusowego (Autobuses del Norte) do najbardziej znanego w Meksyku stanowiska archeologicznego – Teotihuacán.  Trasa wiodąca na północny wschód od Meksyku prowadzi przez bezkresne peryferia miasta. Wcale nie w centrum, ale właśnie tu, można zobaczyć, czym jest miasto Meksyk z punktu urbanistycznego. Tu w pełnej okazałości unaocznia się powszechna wiedza o wielkich, stłoczonych, przeludnionych miastach Ameryki Łacińskiej. Czym bardziej oddalamy się od centrum, tym mocniej zdumiewa wrażenie, że to miasto chyba nie ma kresu, nie ma granic. W ciągu ostatnich dwustu lat olbrzymi przyrost demograficzny spowodował, że rozrastająca się metropolia wchłonęła wiele mniejszych, sąsiednich miasteczek. Widok z okien autobusu – niezmierzony ocean stłoczonych domków – przez chwilę uaktywnił w mojej głowie niepokojącą projekcję przyszłości, w której to morze dzielnic mieszkalnych dociera aż do oddalonego o 40 km Teotihuacán, zalewa Aleję Zmarłych i pochłania piramidy, oblepiając je ze wszech stron prostokątnymi budynkami. Tak właśnie wyglądają, otaczające miasto Meksyk, wzgórza i stożki wulkaniczne. Małe, tekturowe sześciany domków pną się coraz wyżej po zboczach gór, pozostawiając jedynie niezabudowane szczyty, gdzie jest już zbyt stromo, by postawić dom. Patrząc na krajobraz obrzeży miasta, zaczynam zastanawiać się, gdzie ci wszyscy mieszkający tu ludzie pracują, gdzie wychodzą na spacer, gdzie bawią się ich dzieci. Jedynym azylem w tym tłumie ścieśnionych do granic możliwości domków wydają się być płaskie dachy-tarasy.
A jednak ten przytłaczający krajobraz peryferyjnych dzielnic zaskakuje niezwykle optymistycznym akcentem – ściany większości domów pomalowane są na kolorowo. Żaden Polak nie odważył by się pomalować swojego domu w takie kolory – jaskrawe zielenie, ostre róże, soczyste pomarańcze, pogodne turkusy, słoneczne żółcienie. Dzięki temu obraz biednych, uciśnionych dzielnic nabiera wesołego charakteru – przypomina bajkowe miasteczko zbudowane z kolorowych klocków. Co popycha tutejszych mieszkańców, by tak radośnie dekorować swoje domy? Czy głęboko zakorzenione, pełne kolorów, narodowe tradycje?  Myślę sobie, że obraz tych dzielnic jest jak metafora usposobienia rdzennych Meksykanów, od wieków żyjących w biedzie i ucisku, ale nigdy nie szczędzących uśmiechu.
Nazwa Teotihuacán w języku Azteków oznacza: miejsce, w którym ludzie stają się bogami. Aztekowie nazywali też miasto „miejscem, gdzie rodzą się bogowie”. Według azteckich legend kompleks piramid na czele z gigantyczną Piramidą Słońca został zbudowany wiele tysięcy lat przed pojawieniem się na tych terenach ludzi – wzniesiony przez wszechpotężnych olbrzymów, którzy zginęli dawno temu, unicestwieni przez wielką katastrofę. Co ciekawe, spośród rdzennych ludów Ameryki Łacińskiej nie tylko Aztekowie nie przyznawali się do autorstwa niesamowitej, starożytnej architektury.  Wiele podań europejskich podróżników-odkrywców, którzy przybyli do Ameryki w XV i XVI wieku, mówi, że Indianie zastani na obszarach kompleksów niezwykłych, kamiennych budowli, żyli w głębokim przeświadczeniu, iż te architektoniczne cuda są dziełem gigantów lub bogów, którzy odeszli przed wiekami. Niektóre z tych mitów i przekonań do dziś funkcjonują w przekazach i umysłach indiańskich plemion, zwłaszcza w Peru, gdzie krąży wiele tajemniczych legend m.in. wokół skalnego portalu Puerta de Hayu Marca czy w Boliwii o nadzwyczajnych, monumentalnych głazach świątyni Puma Punku. Ale któż z Europejczyków przed wiekami, a nawet i dziś, miałby w poważaniu opowieści „prymitywnych” ludów Ameryki? Przybyli do Ameryki Europejczycy byli od początku nastawieni wyłącznie na eksploatację, wyzysk i zniewolenie odkrytego przez nich świata, bynajmniej nie na poznanie, zrozumienie czy czerpanie z odmiennej kultury. Oczywiście europejscy naukowcy z czasem dokładnie zbadali i opisali starożytne zabytki Ameryki. Ale myślę, że europejska nauka z wielką pychą traktuje prekolumbijską cywilizację. Nasza archeologia i historia podaje dziś niepodważalne dogmaty o tamtejszym świecie, bezdyskusyjnie opisuje każdy głaz, każdy kamienny pomnik, każde narzędzie, określając jego datę, sposób powstania i zastosowanie mimo, że każdy pasjonat starożytnych cywilizacji, zgłębiwszy wiedzę o antycznych budowlach z całego świata, dopatrzy się w tym stworzonym modelu wielu luk, a na pewno zrodzi się w jego głowie wiele pytań, na które próżno mu szukać odpowiedzi na lekcjach historii. Ci, którzy zadają głośno pytania i próbują szukać odpowiedzi, zaliczani są przez oficjalną naukę do grona szaleńców, zwolenników alternatywnych nauk i zakazanej archeologii i co gorsza, utożsamiani są z wyznawcami najbardziej niewiarygodnych teorii o kosmitach czy Atlantach.
Zdaję sobie sprawę, że pisząc o tym, już stąpam po niebezpiecznym gruncie i być może zbliżam się do grona szaleńców. Ale czy nie więcej jest po prostu otwartego myślenia niż szaleństwa w świadomości, że naszej nauce brakuje pokory, bo klasyfikuje ona wszystko z jednego punktu widzenia – z perspektywy osiągnięć naszej cywilizacji, stworzonych przez nas metod, a to, czego nie potrafi wyjaśnić tymi metodami, zwyczajnie pomija. Byłabym niezwykle rada, gdyby na lekcjach historii, a spędziłam na nich naprawdę wiele czasu, ucząc się w klasie humanistycznej i studiując sztukę na wydziale historycznym, zwrócono mi uwagę na kilka prostych, ale jak fascynujących faktów, które zupełnie odmieniają spojrzenie na dzieje ludzkości. Na przykład na taki, że starożytne piramidy są zjawiskiem globalnym, choć współczesna historia nie znajduje na to wyjaśnienia. Bardzo podobne do siebie, monumentalne budowle o kształcie ostrosłupu  znajdują się m.in. w Meksyku, Peru, Gwatemali, Egipcie, Nubii, Kambodży, a także – o czym wie niewielu – w Chinach. Nawet powszechna wiedza o meksykańskich, starożytnych budowlach pozostaje w cieniu największej z tamtejszych, znanych piramid – Piramidy Słońca. Na pewno powrócę jeszcze do Meksyku, aby zobaczyć pozostałe, imponujące kompleksy piramid, rozsiane wokół półwyspu Jukatan: Chichén Itzá, Calakmul, Palenque, Uxmal, Monte Albán, El Tajín.
„Miejsce, gdzie rodzą się bogowie” chyba dziś powinno zostać przemianowane na: miejsce, gdzie zwodzą cię handlarze. Tuż po przekroczeniu wejścia do Teotihuacán zostajemy otoczeni przez grupę sprzedawców pamiątek. Dziś to oni tutaj rządzą, dosłownie, oni władają jakąś boską mocą. Potrafią prześwietlić człowieka w jednej sekundzie – tylko na nas pojrzeli i już wołają: „Polaco, polaco! Niedrogo!”. Jeśli tylko przekroczysz wrota ich rewiru, już cię mają w garści. Wąsaci, śniadzi Meksykanie w wielkich, słomianych sobrereros na głowach, błyskawicznie wyciągają zza pazuchy kamienne figurki – zwierzęta, bożki, maski, kolorowe karafki na tequilę, dyski-miniatury kalendarzy azteckich albo biżuterię. Gdy raz przylepią się do ciebie, będą uporczywie podążać za tobą przez całą Aleję Zmarłych. Jeśli uciekniesz przed nimi, wspinając się na którąś z piramid, będą cierpliwe czekać u podnóża, by dopaść cię znów, gdy zejdziesz. I nie myśl, że pozwolą ci kontemplować w ciszy mistyczną aurę ich miejsca. Każdą twoją myśl zagłuszą, wykrzykując swoje super okazyjne oferty, targując się w nieskończoność, zbijając ceny z 3000 pesos do 30. Nie sposób wytłumaczyć im, że tu nie chodzi o cenę, nie speszą się nawet, gdy powiesz im wprost, że ich bibeloty, udające rzeźby z obsydianu, są przecież odlane z jakiejś badziewnej, plastikopodobnej masy. Jeśli weźmiesz się na sposób i spróbujesz pójść ich boskim tokiem myślenia, mówiąc, że figurka czarnego kota w twoim kraju oznacza wielkie nieszczęście, zaraz wyciągną zza pazuchy kamiennego słonika. W tym całym zalewie kiczowatych pamiątek, udało się nam jednak znaleźć autentyczne, ręcznie rzeźbione figurki z obsydianu – czarnego, szklistego kamienia wulkanicznego, który w słońcu magicznie mieni się złotymi refleksami. Nakupiliśmy całą armię azteckich bożków po naprawdę okazyjnej cenie.
Handlarze z Teotihuacán, choć bezgranicznie namolni, są nieodłączną atrakcją tego miejsca. Zamieniają Aleję Zmarłych, wiodącą wśród milczących od wieków piramid, w tętniący życiem, barwny, iście meksykański jarmark. Znacznie lepiej wpasowują się w to miejsce niż rzesze komicznych turystów, którzy na szczycie Piramidy Słońca pstrykają sobie iphonami zdjęcia z ręki albo zasiadają w pozycji joginów i medytują, wierząc, że przepływa przez nich uzdrawiająca energia piramidy.
Jeśli już poszukiwać azylu do kontemplacji w Teotihuacán, dla mnie dużo bardziej niezwykłym miejscem, niż wierzchołek Piramidy Słońca, jest zaułek pomiędzy mniejszymi piramidami u początku Alei Zmarłych, gdzie można obejrzeć z bliska fragment jedynej zachowanej, oryginalnej, wierzchniej pokrywy ściany piramidy. Zewnętrzna warstwa ściany została zbudowana bez użycia zaprawy z perfekcyjnie dociętych kamieni, które są ozdobione płaskorzeźbionymi, modułowymi ornamentami w formie węży i muszli. Płaskorzeźba regularnie, co kilka kamieni, przeobraża się w pełnoplastyczną bryłę – z kamiennej ściany wyłaniają się wielkie, stylizowane, zębate pyski drapieżnych zwierząt czy smoków. Cała rzeźbiarska dekoracja jest zarazem monumentalna i misterna, raporty wzorów są tak regularne, że wydaje się jakoby ten kamień był niegdyś miękką masą, w której niczym w wosku odciśnięto fantazyjny wzór gigantycznej pieczęci. Jeśli wszystkie budowle w Teotihuacán, łącznie z ogromną Piramidą Słońca, były w ten sposób ozdobione kamiennymi rzeźbami, trudno nawet sobie wyobrazić, jak olśniewająco musiało wyglądać to miasto w okresie jego świetności.
Na koniec naszej wędrówki po Teotihuacán, zmęczeni po pokonaniu setek stopni wiodących ku szczytom piramid, odpędziwszy wreszcie natrętnych handlarzy, zasiadamy na kamiennych ruinach, naprzeciw frontalnej ściany Piramidy Słońca, po drugiej stronie Alei Zmarłych. Piotr w zamyśleniu unosi głowę ku wierzchołkowi piramidy, po czym zwraca się do mnie:
– Pomyśl, od tylu wieków stoi sobie taki kolos z kamienia i nie mówi nam nic o sobie, cały czas milczy.
A w sumie po co by miał się odzywać? – odpowiadam – Skoro tak wielu ludzi pragnie mówić za niego.
          Na temat piramid stworzono całą masę teorii – prócz tych podawanych przez oficjalną naukę, głoszących, że piramidy to antyczne grobowce królów i centra sakralne, krążą też, zwłaszcza w internecie, alternatywne przypuszczenia, że piramidy były starożytnymi elektrowniami, centrami uzdrawiającymi, a może nawet lądowiskami dla statków kosmicznych. Skoro ludzie posiedli już na tyle wiedzy i mają na tyle odwagi, by głosić teorie na temat wielkiego wybuchu albo nieskończoności wszechświata, to pewnie tym bardziej mają podstawy, by klasyfikować architektoniczne wytwory cywilizacji na „ich” planecie. Sądzę jednak, że można zyskać dużo więcej inspiracji do rozważań, badań, a może nawet do nowych odkryć poprzez przyznanie: nie wiemy czegoś o czymś, co niegdyś wybudowano na naszej planecie. Nie dość, że nie wiemy, po co to zbudowano, to nawet nie wiemy, jak tego dokonano! Takie założenie może oznaczać, że rozwój naszej cywilizacji potoczył się w jednym z możliwych kierunków i że być może mamy szansę, by tu na Ziemi odnaleźć jakieś całkiem nowe, alternatywne rozwiązania w budowaniu naszego świata nauki i techniki.










 c.d.n.

piątek, 20 grudnia 2013



Meksyk żywych i umarłych (część 1 z 7)

„To tu narodziły się trzy wspaniałe tradycje: muzyka mariachi, taniec z kapeluszem i tequila.” – tymi słowami rozpoczyna się podróżniczy reportaż o Meksyku, jeden z odcinków amerykańskiej serii tv „1000 miejsc, które trzeba zobaczyć przed śmiercią”. Nie wiem, co program mówi jeszcze o Meksyku, bo wyłączyłam, usłyszawszy wstęp. Sądziłam, że przed podróżą warto zaczerpnąć wiedzy od reporterów-podróżników, którzy odwiedzili Meksyk przede mną. Ale przecież nie od takich, którzy na wstępie sprowadzają tradycje meksykańskie do kapelusza i tequili.

Melanż marzeń
Od lat Meksyk był moim marzeniem. To były właściwie trzy konkretne marzenia, pewnie oczywiste i typowe dla Europejczyka: Frida Kahlo i Diego Rivera; Día de los Muertos – meksykańskie święto zmarłych; Piramida Słońca. Jak widać, nie ma wśród nich pragnienia, by upić się tequilą i zrobić sobie zdjęcie w sombrero na głowie. A to dlatego, że moje meksykańskie marzenia wynikały z wielkiej fascynacji cywilizacją prekolumbijską – jak sądzę, już nie tak typowej dla Europejczyków. Kultura prekolumbijska, choć przebogata i niezwykle barwna, jest marginalizowana w Europie – wiedzę o niej zdawkowo przekazuje się w szkołach, pomija się jej znaczenie w dziejach ludzkości. Faktycznie w każdym z moich wielkich marzeń o Meksyku tkwiła chęć poznania rdzennej meksykańskiej kultury, dlatego marzenia te rozgałęziają się na wiele mniejszych. Poznać meksykańskie malarstwo i muzykę, aztecką architekturę i rzeźbę, ludowe zwyczaje, wyroby, rękodzieło, stroje i tradycyjne potrawy, mając jeszcze na uwadze, że niewiele z tych zjawisk zachowało swoją pierwotną formę. Dziś, jako komponenty specyficznej mieszanki kultur prekolumbijskiej i hiszpańskiej, są one tym bardziej różnorodne i złożone. Są jak kolorowe nitki w wielobarwnym melanżu meksykańskiego ponczo.
Na te wszystkie wymarzone atrakcje mieliśmy zaledwie siedem dni w samym obrębie miasta Meksyk. Mimo to podążyliśmy tropem marzeń, podzieliwszy je przez liczbę dni tygodnia. Tak oto zażyłam Meksyku w wielosmakowej pigułce. Pewnie nie tak pikantnej jak meksykański sos. Do sporządzenia takiego z pewnością potrzeba dużo więcej czasu, by móc zebrać przyprawy ze wszystkich zakątków Meksyku.

Dzień 1. Wielki Rivera.
Jest 29 października, panie śmierci przygotowują się do swojego święta. Zaczynają wyglądać zza okien, zza drzwi, z balkonów, na razie nieśmiało. Nie mogą przecież pokazać się ludziom w takim stanie – nie chcą ich straszyć swymi wątłymi kośćmi z papieru i pustymi oczodołami. Są dużo bardziej przyjazne niż ich europejskie kuzynki, zataczające kręgi w swym średniowiecznym danse macabre. Tutaj zanim damy śmierci całkiem owładną miasto, najpierw z pomocą ludzi wystroją się w długie, barwne, secesyjne suknie, a swe trupie twarze przysłonią kapeluszami z szerokim rondem i pióropuszem. Panie śmierci żyją tu w zgodzie z ludźmi. Przed laty zjednały sobie nawet parę ekscentrycznych artystów – Fridę i Diega. Na cześć tej przyjaźni Diego Rivera umieścił wizerunek wytwornej damy śmierci tuż obok swojego autoportretu i portretu małżonki w centralnym miejscu monumentalnego muralu, przedstawiającego najważniejsze wydarzenia z historii Meksyku. Dzieło znajduje się w Muzeum Muralu Diega Rivery – to galeria nieopodal naszego motelu, od której rozpoczynamy nasz dzień pod znakiem Rivery. Ogromnych rozmiarów malowidło jest zaledwie przedsmakiem monumentalnej twórczości artysty, której istotna część widnieje na ścianach Palacio Nacional w samym centrum Meksyku.
            Mieszkamy w motelu przy ulicy Sombrereros (Kapelusze), w której po za nazwą nie ma nic ciekawego. Być może ciekawa była jej przeszłość, która zadecydowała o tej iście meksykańskiej nazwie dziś już brudnej, ciemnej, ciasnej uliczki, ogrodzonej wysokimi murami opuszczonych, zdezelowanych biurowców. Za to ulica Sombrereros krzyżuje się z jedną centralnych, przelotowych ulic miasta – szeroką, ruchliwą, głośną – Hidalgo. Nim powiedzie nas ona w kierunku centrum, już na rogu ulic zatrzymujemy się na nasz pierwszy meksykański posiłek, zwabieni nawoływaniem ulicznego kucharza.
Dopiero po kilku dniach spędzonych w Meksyku turysta może uodpornić się na wszechobecny, natarczywy krzyk ulicy, który nie cichnie nawet w nocy. To krzyk przydrożnych handlarzy-naganiaczy, wśród których wiodą prym właśnie sprzedawcy jedzenia na wynos, w kółko skandujący całą zawartość swojego menu. To krzyk trzeszczących głośników, z których rozbrzmiewają gorące, taneczne rytmy salsy i bolero, pochodzące z muzycznych kramików z pirackimi składankami. To krzyk szaleńczo pędzących samochodów, które jak  w wielkiej, niezestrojonej orkiestrze dętej, nieustannie chcą prześcigać się głośnością klaksonów, kogutów i alarmów. To krzyk małych dzieci, które plączą się pod nogami rodziców, trudniących się handlem ulicznym. Tu w Meksyku życie rodzinne i życie w ogóle toczy się na ulicy. Na zakurzonych chodnikach ludzie siedzą, jedzą, spotykają się, rozmawiają, imprezują, a nawet śpią. Intensywny zapach pikantnych, mięsnych potraw i świeżych, słodkich ananasów miesza się ze smrodem kanalizacji, spalin i mdlącą wonią pachnideł z tanich perfumerii.
            Zasiadamy na plastikowych krzesłach przy budce z tacos. Wąsaty Meksykanin w czerwonym fartuchu stawia przed nami dwa talerze z małymi plackami z kukurydzianego ciasta, w które zawinięta jest drobno posiekana wołowina z cebulą. Dostajemy też półmisek świeżych dodatków – kawałków ogórka, rzodkiewki i limonki oraz ostry gwóźdź programu – miseczkę sosu chili. Tacos nam bardzo smakuje, ale tuż po zjedzeniu potrawy orientujemy się, że to nie jest dobry wybór na początek podróży dla żołądka nieprzyzwyczajonego do palącej, cebulowo-rzodkiewkowo-papryczkowej mieszanki. Dwukilometrową drogę do centralnego placu miejskiego – Plaza de la Constitución pokonujemy z uczuciem wrzątku wlanego w przewód pokarmowy.
            Wreszcie docieramy do Pałacu Narodowego, ominąwszy wszystkie przeszkody ustawione na Placu Konstytucji – ogrodzenia z barierek i grupy strażników, z resztą bardzo przyjaznych i pomocnych, którzy próbują pilnować porządku w uroczystym rozgardiaszu nadchodzących świąt.
Na ścianach dziedzińca pałacu maluje się chwała narodu meksykańskiego. To zarazem chwała wielkiej sztuki jednego z najwybitniejszych meksykańskich artystów, jak również chwała bogatych dziejów Meksyku. Znać monumentalne malarstwo Rivery jedynie z reprodukcji to tak jak oglądać meksykańskie piramidy na zdjęciach. To nieprawda, że reprodukcje mogą dać chociaż ogólne wyobrażenie, bo przeciwnie – przekazują wręcz błędny obraz, umniejszając wszystko – i formę i przekaz, bo po prostu nie starcza im rozdzielczości. Zrozumiałam to dopiero wtedy, gdy przystanęłam w przestrzeni ogromnej klatki schodowej w dziecińcu pałacu, której ściany pokryte są gigantycznymi malowidłami. Zrozumiałam jak wielka, dosłownie i w przenośni, jest sztuka Rivery i na czym polega geniusz i fenomen tego artysty. Jego dzieło to wybitna myśl twórcza, gorąca idea i niewyobrażalny ogrom pracy, objawiające się we wspaniałym malarstwie. Nie wiem, czy kiedykolwiek jeszcze ktokolwiek w jakikolwiek sposób z taką mocą złożył tak piękny hołd rdzennym mieszkańcom Ameryki, jak uczynił to Diego Rivera, malując cykl murali w Palacio Nacional.
Rivera był ateistą, otwarcie powtarzał: „Bóg nie istnieje”, nie potrzebował norm religii, aby żyć i tworzyć w duchu gorącego umiłowania swojego narodu. Był jednocześnie działaczem politycznym – zwolennikiem komunistycznych idei, widział w rewolucji nadzieję na wyzwolenie ludu meksykańskiego spod dyktatorskich rządów hiszpańskich elit. Niektórzy twierdzą, że był naiwnym ideowcem, który bratał się z Trockim, nie wiedząc, czym naprawdę były rewolucje w Rosji. Rivera był jednak przeciwnikiem gwałtownych i krwawych przemian, co, jak sądzę, potwierdza jego działalność – w przeciwieństwie do rewolucji, która najczęściej niszczy i burzy kraj, on tworzył, pozostawiając po sobie wiekopomne dzieło narodowe.
Diego Rivera uwieczniając przeszłość swojego kraju w serii murali w Pałacu Narodowym, zwrócił się ku rdzennym mieszkańcom Meksyku – mowa tu przede wszystkich o Aztekach – z niezwykłą wrażliwością i uwagą. To nie są typowe, reprezentacyjne murale historyczne, wybiórczo pokazujące wydarzenia narodowe, tylko te pamiętne, chwalebne, zwycięskie.* Rivera na większości malowideł objawia pełnię piękna i bogactwa prekolumbijskiego świata, ukazując sceny z codziennego życia Azteków w okresie rozkwitu ich państwa. Detalicznie dokumentuje ich wygląd i stroje, ich zajęcia i rzemiosła: rolnictwo, handel, tkactwo, kowalstwo, ich wyroby i narzędzia, ich zwyczaje i obrzędy. Stłoczonych, zapracowanych Indian umieszcza na tle imponującej, starożytnej architektury. Z pomocą artystycznej wyobraźni kreuje fantazyjne kompleksy piramid z okresu ich świetności. Malowidła Rivery pozwalają przyjrzeć się już dawno nieistniejącemu prekolumbijskiemu światu i zachwycić się nim. W muralach czuć ducha prekolumbijskiej kultury i sztuki również dzięki temu, że artysta wprost z niej zaczerpnął typy przedstawień, uproszczone, figuratywne formy, a co najważniejsze – niepowtarzalną, żywą kolorystykę. Kontrastujące zestawienia brązowych odcieni skóry Azteków z jaskrawymi żółcieniami i turkusami strojów i przedmiotów są obłędne.
Cały ten pełen kolorów nastrój blednie na ostatnim z murali, ukazującym najazd konkwistadorów, a wraz z nim męczeństwo i niewolnictwo Indian. Rivera w ten sposób uwieńczając swój aztecki cykl, pozostawia odbiorcę w przygnębieniu. Ale dzięki temu, że artysta uderza tak drastycznym i bezkompromisowym przekazem, nie pozwala zapomnieć o prawdziwej tożsamości swoich rodaków.  


* Tak, to jest przytyk do Matejki.




Fragmenty malowidła z Muzeum Muralu Diega Rivery



Murale z Palacio Nacional













 c.d.n.