piątek, 7 lutego 2014





kOLAż II.

Autoportret - drugi z serii, nastrojonej australijską pogodą i przyrodą. Tym razem w mojej twarzy odbił się niepokojący nastrój zmierzchu w australijskim buszu.






Podróż w głąb autoportretu

Prezentując swój kolejny autoportret, kolejny z kolejnych - bo w ciągu ostatnich piętnastu lat stworzyłam ich naprawdę sporo - poczułam potrzebę, by podać małe wyjaśnienie, a raczej komentarz, kontekst.
W liceum miałam manię rysowania autoportretów inspirowanych portretami Witkacego - z rozmachem kreśliłam swoją twarz kredowymi pastelami na wielkich, kolorowych kartonach. W moim pokoju zewsząd bombardowały niepokojące spojrzenia z mych witkacowskich autoportretów, stojących na sztalugach i wiszących na ścianach. Raz nasz pewien gość (nazwiska przytaczać nie będę) wszedł do mojego pokoju, ze zdumieniem spojrzał na wszechobecne Ole (a raczej one spojrzały na niego) i rzucił uszczypliwym żartem: "Czy to czasem nie nazywa się narcyzm?"
Otóż nie, absolutnie nie! Wręcz przeciwnie. Tworzenie autoportretów to raczej próba polubienia siebie i - jak słabo to nie zabrzmi - próba zrozumienia siebie, wyrażenia siebie. Wprawdzie w historii malarstwa znane są reprezentatywne autoportrety autora-malarza, z pędzlami i paletą w ręku, z których tchnie jakaś duma artysty, satysfakcja twórcy, jak na przykład w autoportretach Jacka Malczewskiego. Malczewski niejednokrotnie przedstawiał również siebie jako Chrystusa. To dopiero narcyz, to dopiero megaloman! 

Już pięć wieków wcześniej to samo zrobił Dürer - wyobraził oblicze Chrystusa, użyczając mu swojej twarzy. Uwielbiam ten obraz, uwielbiam zaglądać w magnetyzujące oczy Dürera-Chrystusa. Proszę zajrzeć przez te oczy do wnętrza duszy artysty. Dostrzegacie tam narcyzm? Ja akurat nie. Widzę tam za to wiele innych rzeczy, mam wrażenie, że poznaje bliżej artystę, roję sobie jego cechy osobowościowe. Nieważne jakie. Co ważniejsze - roję też sobie, że i Dürer, pozując sam sobie, długo zaglądając w swoje oczy, musiał odbywać podróże w głąb siebie. A przyrównanie siebie do Chrystusa według mnie nie świadczy o megalomanii autora, ale raczej o jakichś duchowych poszukiwaniach, może o zadawaniu sobie pytań egzystencjalnych, może o próbach oceny samego siebie. 

Malowanie autoportretu daje unikalną możliwość spojrzenia na siebie z boku, z dystansu, dokładnie na swoje wyobrażenie siebie. To nie to samo więc, co spojrzenie w lustro, czy na swoje zdjęcie. Autoportret jest fascynującym efektem przefiltrowania siebie przez siebie. Dlatego odbicie, powstałe na płótnie, nigdy nie będzie odbiciem wiernym, realistycznym i zazwyczaj jest zupełnie odmienne od tego, jak artystę postrzegają inni ludzie. Sama wielokrotnie słyszałam od ludzi, oglądających moje autoportrety, że jestem na nich za smutna, za brzydka, że wyglądam na znacznie starszą. Ale siebie nie powinnam dawać tutaj za przykład, bo uważam, że do miana artysty jeszcze mi daleko, tym bardziej więc nie powinnam stawiać siebie obok Malczewskiego czy Dürera. Przywołam więc znaną autoportrecistkę Fridę. Na zdjęciach Frida wydaje się znacznie piękniejsza niż na jej autoportretach z uwydatnionymi męskimi rysami i czarnym wąsikiem. Nie mówiąc już o drastycznych, malarskich obliczach Fridy, oplecionych kolczastymi pnączami, które wbijają się w skórę do krwi. 
Brzydota, cierpienie i dramatyczny, mroczny czy wręcz męczeński wyraz są czymś znamiennym dla znanych autoportretów w dziejach malarstwa. Być może tę tendencję można po prostu wyjaśnić romantyczną ideą tworzenia z cierpienia. Ale jak to jest, że ludzie zawsze chcą wychodzić pięknie na zdjęciach, a artyści - wzrokowcy, esteci przecież - gdy przedstawiają samych siebie, pragną się pobrzydzić, postarzeć. No i gdzie tu właściwie ten narcyzm? Popatrzcie:
  Jacek Malczewski
Rembrandt
Van Gogh
 Pierre  Bonnard
Egon Schiele
Stanisław Wyspiański
Olga Boznańska
Witkacy
To nie twórcy autoportretów są narcyzami. Co najwyżej są egocentrykami, hah.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz