czwartek, 30 stycznia 2014




Kangury na wesoło i na smutno.

Po prawie 3 miesiącach mieszkania w dzielnicy Watsonia dokonaliśmy odkrycia. Odkrycia przełomowego - przynajmniej dla nas. Mała, cicha uliczka, przy której mieszkamy, wcale nie kończy się ślepo, jak dotąd myśleliśmy. To znaczy - byliśmy przekonani, że kończy się ogrodzeniem, za którym jest park, jakiś tam lokalny park - kogo by to interesowało, skoro wokół Melbourne tyle cudownych plaż, lasów, wzgórz, pastwisk. 
To nie uliczka Leafield, to my byliśmy ślepi. Dosłownie cztery domy dalej od naszego miejsca zamieszkania otwiera się furtka na spory kawałek pięknego lasu, pełnego australijskiej zwierzyny. Roi się tu od kangurów, posumów i frogmouths - ptaków-cudaków, wyglądających jak skrzyżowanie sowy i wielkiej ropuchy. Wikipedia mówi, że po polsku ptak ten zwie się paszczak. Wcześniej Paszczaka kojarzyłam jedynie z Muminkami. Wpływy australijskiej zoologii w "Muminkach"? Może to nie przypadek. O ile dobrze pamiętam, występowało tam też coś kanguropodobnego. Niejaki Ryjek?
Kangury to są właśnie takie ryjki - wyglądają jak przerysowane, komiczne stworki z bajki dla dzieci: przerośnięte uszy, wlokący się ogon, przednie łapy - przykrótkie i niezdarne, tylne - wielkie, sprężynujące resory, a na dodatek u samic na brzuchu kieszeń do przechowywania kangurzątka.
Chcieliśmy zwabić kangury do zdjęcia. Przeczytałam w internecie, że żywią się zieleniną, owocami i warzywami. Zabraliśmy więc ze sobą do lasu świeże ogórki, pomidory, jabłka i sałatę. Ryjki nie okazały najmniejszego zainteresowania. Przykicały dopiero wtedy, gdy usłyszały szelest opakowania z krakersami.







Jeszcze nie widziałam australijskiego lasu bez pozostałości pożarów. Tutaj bushfires w okresie upalnego lata są powszechnym zjawiskiem. Świadectwo o potężnym ogniu, który strawił las - rok, kilka czy kilkanaście lat temu - głoszą "ocalałe" eukaliptusy, wciąż stojące, ale już od dawna martwe - bezlistne, zeschłe szkielety drzew o osmolonych pniach. Nawet w pobliskim lasku - tak niedaleko od naszego domu! - ponad zielonymi koronami młodych eukaliptusów sterczą takie suche kośćce drzewne.


W niedzielę pojechaliśmy na Cape Schanck - najdalej wysunięty na południe cypel półwyspu Mornington Peninsula, który wcina się w ocean charakterystyczną skałą, kształtem przypominającą czajnik. Trzy i pół roku temu, podczas moich pierwszych wakacji w Australii, uwieczniłam Cape Schanck na płótnie. Tak w ramach wspomnienia:
A w tym roku na wybrzeżu Cape Schanck było tak.







Namalowany, malowniczy Cape Schanck po zachodzie słońca okazał się dla nas pechowy. Gdy wracaliśmy do domu, nagle przed maskę samochodu wyskoczył nam kangur. Auto musi iść do naprawy, a biedny kangur niestety musiał pójść do nieba.
Codziennie na australijskich drogach giną setki kangurów. To plaga nie do opanowania. Kangury tak błyskawicznie wyskakują na drogę, że nie pomoże nawet przesadna ostrożność kierowcy, nie pomagają wszechobecne znaki ostrzegawcze. W hołdzie śp. Kangurowi i wszystkim kangurom, które zginęły pod kołami samochodów, stworzyłam ilustrację:

Usadowiłam kangura na rajskiej chmurce i na wieczność podarowałam mu pomarańczowy czajnik niczym jego osobisty, miniaturowy Cape Schanck.


Wczoraj o zachodzie słońca kluczyliśmy serpentynami dróżek, między zalesionymi pagórkami, otaczającymi wielkie jezioro Sugarloaf. Gdy wyjechaliśmy z lasu, kolejny raz znaleźliśmy się na niezmierzonej połaci pastwisk. Na rozległych, pożółkłych łąkach, zamiast owiec, pasły się wielkie stada kangurów. Kangury były wszędzie - czmychały po polnych drogach, wyglądały zza słomianych rolad. Nic dziwnego - obszar zwie się Kangaroo Ground. Miejsce to ukoronowało nasz pełen wrażeń tydzień pod znakiem kangura.


Na Kangaroo Ground jest nawet farma, gdzie krzyżuje się krowy z kangurami.
Dobra, żartowałam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz