czwartek, 2 stycznia 2014





Meksyk żywych i umarłych (część 4 z 7)

Dzień 4. Mistyczne Mixquic.
             Na stacji Tlahuác, najdalej wysuniętej stacji metra na południowy wschód od centrum, dopada nas ulewny deszcz. Ja chowam się pod zadaszeniem, a Piotr poświęcając się, by złapać taksówkę, przemaka do suchej nitki. Wsiadamy do taksówki i zamawiamy kurs do Mixquic – miasteczka, które dziś, 1 listopada, obchodzi swoje największe święto w roku. Mixquic słynie w Meksyku z najbardziej barwnych i hucznych obchodów z okazji Dnia Zmarłych – Día de los Muertos. Dla Polaków, którzy tego samego dnia w powadze zapalają znicze na cmentarzach, pogrążonych w zadumie, melancholii i jesiennej szarudze, określenie: barwne i huczne obchody – w kontekście tego święta – może brzmieć zdumiewająco. Dla Meksykanów Dzień Zmarłych to najlepszy powód do radości i najlepsza okazja do zabawy – trzeba przecież radośnie przywitać przybywające duchy zmarłych, trzeba wraz z nimi tańczyć, śpiewać, ucztować, a nawet wspólnie napić się tequli. Kolorowe obrzędy Día de los Muertos, których symbolem i motywem przewodnim są cukrowe lub ceramiczne czaszki, malowane w barwne, kwiatowe wzory, wywodzą się z bardzo starej tradycji rdzennych ludów Meksyku. Pierwotnie święto przypadało na gorące noce początku sierpnia, który to miesiąc w azteckim kalendarzu figurował pod nazwą Tlaxochimaco czyli Narodziny Kwiatów. Przybyli w XVI wieku hiszpańscy konkwistadorzy, chcąc wyplenić pogańskie zwyczaje Azteków i narzucając kościelny kalendarz wraz z katolickim obrządkiem, przesunęli datę letniego festiwalu na 1 listopada. Dziś Día de los Muertos jest swoistym, zabawnym połączeniem tradycji katolickiej i prekolumbijskiej, świętem o charakterze religijno-etnicznym, które jednak nie dało się przechrzcić na pełną powagi i zadumy ceremonię, ale zachowało swoją radosną, hulaszczą osobowość. Meksykanie również gromadzą się nad grobami bliskich, ale tutaj nagrobki służą im jako stoły, które suto zastawia się słodyczami, owocami i trunkami, by zasiąść wokół nich wraz z duchami zmarłych i ucztując, świętować wspólne spotkanie do białego rana. 
             Taksówkarz, młody, wesoły Meksykanin, nie zważając na to, że nie znamy hiszpańskiego, usilnie próbuje wytłumaczyć się przed nami, że do Mixquic musi pojechać okrężną drogą, bo wszystkie główne drogi w pobliskich miasteczkach są nieprzejezdne ze względu na szalejące festiwale. Wreszcie łapiemy sens długich, uporczywie wykrzykiwanych objaśnień, przeplatanych dynamicznym wymachiwaniem rąk, na które odpowiadam z uśmiecham „Claro!” (Jasne!). Gadatliwy taksówkarz, słysząc to, rozochoca się jeszcze bardziej i zaczyna snuć jakieś zupełnie niezrozumiałe dla nas opowieści. Próbuję wytłumaczyć mu na migi, że niestety nie znam hiszpańskiego, że znam zaledwie kilka słów, tylko dzięki temu, że kiedyś pasjami oglądałam meksykańskie telenowele. Zapada chwila milczenia. Przestało padać, przez cienką warstwę chmur przebija się ciepłe światło niskiego, popołudniowego słońca. Spoglądam w okna – jesteśmy już po za obrębem miejskich zabudowań, jedziemy przepiękną trasą, przecinającą przez środek wielkie jezioro, w którym odbija się obrzeżająca je zieleń. I nagle nadchodzi moment wspólnego porozumienia – spostrzegamy przez okno, na tle zewsząd otaczającej nas zieleni, dwa wielkie, ogniście rude, włochate kundle, które bezwstydnie kopulują na skraju drogi. Widząc to, wykrzykuję: „O, amor!”, na co wszyscy wybuchamy śmiechem.
             Dojeżdżamy do Mixqiuc, zatrzymujemy się w wąskiej, cichej uliczce między małymi, kolorowymi domkami. Rozglądamy się z Piotrem pytająco, zastanawiając się: „No i gdzie jest ten festiwal?”. Taksówkarz wskazuje ręką, że mamy iść prosto, do końca ulicy.
            Gwar i muzyka dobiegają coraz głośniej od strony zagęszczających się zabudowań, nad którymi góruje dzwonnica starego, kamiennego kościoła. Skręcamy w kolejną uliczkę i nagle wpadamy prosto w strojny tunel, zadaszony różnokolorowymi wiatami setek kramów, jesteśmy w samym centrum najbardziej barwnego jarmarku, jaki widziałam w swoim życiu. Na wstępie obowiązkowo dopada nas knajpiany nawoływacz – uporczywie maszeruje za nami młody chłopiec, wykrzykując całą listę dań z menu, wraz z wyszczególnieniem szerokiego wyboru wszystkich rodzajów farszów, podawanych w taco i burrito. Ale co tu wybrać z tej dusznej mieszanki aromatów, w której podmuch pikantnej pary, buchającej z wielkich kotłów, unosi ku górze słodkie, pastelowe skrawki cukrowego puchu. Wokół stoiska z watą cukrową biegają chłopcy z długimi patykami, którymi jak wędką zachłannie łowią fruwające w powietrzu strzępki chmurek z cukru. Inne dziecięce przysmaki to rzepy i rzodkiewki, ozdobnie nacinane i sprzedawane w małych wiązankach niczym kwiaty. Dzieci ze smakiem obgryzają bukieciki warzyw tak, jakby były one najlepszymi lizakami czy lodami. Podczas gdy kucharskie stoiska kuszą nozdrza ostrymi i łagodnymi zapachami, inne kramy przyciągają wzrok jarmarcznymi wyrobami we wszystkich kolorach tęczy, wabią migotaniem świecidełek i furkotaniem wiatraczków. Wśród całej masy okolicznościowych ozdób i zabawek, tutejsze, tradycyjne motywy zgodnie koegzystują z tymi komercyjnymi, przybyłymi z Ameryki. Kolorowe, meksykańskie czaszki, zwane calaveritas, z cukru, papieru lub ceramiki, przyjaźnie uśmiechają się do halloweenowych upiorów – gumowych masek-wamiprów i stworów-dyni o pyzatych, pomarańczowych twarzach. Ale przybysze z amerykańskiego Halloween nie zadomowili się tu jeszcze na dobre, na jarmarku wciąż królują ludowe wyroby i rękodzieło w tradycyjnym, meksykańskim stylu: ręcznie wyplatane barwne kosze i torby, ręcznie haftowane suknie i serwety w kwiatowe i zwierzęce wzory, ręcznie wyszywana misterna biżuteria z maleńkich koralików. 
               Zaczyna się ściemniać, tłum ludzi coraz bardziej się zagęszcza. Niewielu jest wśród nich turystów, większość z nich to miejscowi z Mixquic i ich sąsiedzi z wielkiego miasta. Przybywają tu całymi rodzinami, by wspólnie celebrować swoje ulubione święto. Najważniejszymi uczestnikami w tej uroczystości nie są nawet duchy zmarłych, ale – jak to bywa w święta – małe dzieci. Z jednej strony nasuwa się pytanie: cóż dzieci wiedzą o śmierci i co mają z nią wspólnego? Z drugiej strony zdaje się, jakby to właśnie dla nich zgotowano całą tę huczną, uroczysta fetę. Dla meksykańskich dzieci śmierć nie jest upiorem, jest jak przyjazna postać z bajki, jak dobra wróżka czy Święty Mikołaj. A w Dzień Zmarłych każde dziecko chce zostać małym pomocnikiem pani śmierci. Dzieci z pomocą rodziców malują twarze na wzór czaszek, przy użyciu maminej kredki do powiek, zamieniają swoje oczy w puste, czarne oczodoły, a policzki ozdabiają malunkami kolorowych kwiatów i ornamentów. Charakteryzację oczywiście dopełniają fantazyjne kostiumy – wśród małych przebierańców najwięcej jest upiornych księżniczek w kapeluszach i długich, wytwornych sukniach, są też wesołe kościotrupki, diabełki, wampirki, a nawet małe, halloweenowe, pomarańczowe dyniaczki. Dzieci pamiętają o tym, że czym bardziej wymyślne przebranie, tym większa szansa na zarobek. Tego wieczoru mali bohaterowie święta zmarłych są bardzo zapracowani – paradują w kolorowych strojach, zapraszają i pozują do zdjęć, a w zamian za to uparcie dopraszają się drobnej zapłaty, podsuwając maleńkie koszyczki w kształcie dyni. Jest przecież do kupienia tyle śliczności i smakołyków – za zebrane peso dzieci mogą kupić sobie wymarzoną czaszkę z cukru albo pęczek rzodkiewki albo cukrową watę. Na dodatek w tłumnym korowodzie rodziców z dziećmi, handlarzy i podpitych biesiadników plączą się pod nogami żebrzące, bezpańskie kundle, coraz bardziej skołowane i otumanione zgiełkiem i muzyką. Zewsząd bombardują nas błagalne spojrzenia dzieci i psów, bo to właśnie my – przyjezdni, odmieńcy o bladych twarzach, turyści z aparatami i dolarami w kieszeni – powinniśmy zasilać swoimi pieniędzmi cały ten świąteczny rynek.
               Zapadła noc. Postanawiamy na chwilę wyrwać się z pochłaniającego nas tłoku i hałasu. Skręcamy w krótką, brukowaną uliczkę, prowadzącą do Kościoła Św. Andrzeja – niewielkiej świątyni z klasztornymi zabudowaniami o grubych, kamiennych murach, otoczonej starym cmentarzem. Przechodzimy przez barokowe wnętrze kościoła, przepełnione złoconymi dekoracjami i wychodzimy bocznym wyjściem na dawny, klasztorny wirydarz. Tutaj masywne, klasztorne mury oddzielają sferę sacrum od profanum, wygłuszają i odizolowują mistyczną przestrzeń dziedzińca od jarmarcznego zgiełku. W klasztornym podwórcu panuje półmrok i cisza. Ludzie w skupieniu spacerują, zanurzając się w nisko zawisłej mgle pachnącego dymu kadzideł, którą podświetla pomarańczowe światło świec. Niektórzy pochylają się nad tajemniczymi ołtarzami – kręgami ułożonymi ze świec, kwiatów, owoców i kości. Inni w zasłuchaniu unoszą głowy ku młodemu Meksykaninowi, który góruje nad wszystkimi, stojąc na kamiennym cokole u wejścia na dziedziniec. Śniady chłopak w kapeluszu, trzymający w dłoniach prawdziwą czaszkę, z przejęciem opowiada jakieś niezrozumiałe dla nas historie, jakieś tajemne legendy o duchach i dawnych dziejach Mixquic. Mistyczna aura tego miejsca wypływa z głębokich wierzeń miejscowych, związanych ze śmiercią i duchami zmarłych, wierzeń będących fuzją przed- i postkolonialnych tradycji religijnych. Dziś w dużej mierze przeistoczyły się one w wiarę i kult świętych Kościoła Katolickiego, a oryginalnie wywodzą się z prastarych, azteckich obrzędów, których pozostałości spoczywają tuż pod posadzką katolickiego klasztoru. Właśnie tu, w wirydarzu kościoła św. Andrzeja odnaleziono prekolumbijskie artefakty religijne – figurki bogów życia i śmierci oraz czaszki, wyrzeźbione z kamienia wulkanicznego. Stojąc tutaj – w samej prakolebce dzisiejszego święta – byłabym skłonna uwierzyć, że nazwa Mixquic ma jakieś związki ze słowem mystic, choć rzeczywiście wiąże się ona z rolniczą tradycją miasteczka, pochodzi od nazwy rośliny strączkowej, uprawianej w tych rejonach. 
              Opuszczamy dziedziniec, wychodząc tylnim wyjściem i znów ogarnia nas wrzawa świątecznej nocy, szał zabaw na cześć umarłych. Na tyłach klasztornych zabudowań, przed tłumem rozradowanych biesiadników, stoi wielka scena, na której zastęp dam śmierci odprawia swój meksykański danse macabre. Meksykańskie uosobienia śmierci to bynajmniej nie ponure kostuchy, ale weseli tancerze w maskach w kształcie czaszek, w kapeluszach na głowach, ubrani w kolorowe, ludowe stroje, którzy wirują w takt skocznej muzyki mariachi. Spośród dobiegających zewsząd i przeplatających się wzajemnie, tanecznych rytmów folkowych melodii, odznacza się jeden rytm, jakiś obcy, nietutejszy. Podążając za nim przez labirynty straganów, rozpoznajemy w nim brzmienia reggae, które wiodą nas wprost do stoiska z jamajskimi gadżetami. Właściciele kramu to dwaj młodzi, sympatyczni Murzyni, wyglądający jak rasowi Rastafarianie. Sprzedają peruki z dredami, płyty z muzyką reggae, koszulki z wizerunkiem Boba Marleya, no i oczywiście wszystkie niezbędne artykuły do używania trawki. Piotr zapoznaje się z jednym z nich – Johnem i ku naszemu zaskoczeniu, dowiaduje się, że John, jak i jego kolega, nie pochodzą wcale z Jamajki, ale z Ghany. Zastanawiamy się, jakim sposobem na meksykańskim festiwalu znaleźli się „Jamajczycy” z Afryki? I pewnie mielibyśmy szansę się dowiedzieć, gdyż John, od razu dostrzegając w Piotrze bratnią duszę, chce koniecznie się z nami zbratać i usilnie namawia nas na skręta. Musimy jednak odmówić, nie warto ryzykować, zbyt dużo jest wszędzie straży i policji. Odchodząc, śmiejemy się z Piotrem, że najwyraźniej wystarczy wypalić odpowiednią ilość marihuany, by przemienić swoje pochodzenie z afrykańskiego w jamajskie.
           Otumanieni nadmiarem tłoku i hałasu, jeszcze chwilę błądzimy alejkami pośród straganów, aż wreszcie docieramy na skraj świątecznego targowiska, gdzie łapiemy autobus do Tlahuác. Autobus, w przeciwieństwie do taksówki, która przywiozła nas do Mixquic, objeżdża wszystkie okoliczne miasteczka, zabierając zmęczonych biesiadników. Minęła już północ. W miasteczkach, przez które przejeżdżamy, ludzie ciągle jeszcze bawią się i ucztują. W oknach zwisają kolorowe kukły diabłów i czarownic, powiewające, papierowe szkielety i podświetlane dynie. Wzdłuż ulic, na chodnikach, co kilka metrów, przed wejściami do małych kamieniczek, płoną ogniska, wokół których gromadzą się całe rodziny. Ludzie wciąż gotują w kociołkach potrawy z fasoli i pieką mięso na ogniskach. Małe dzieci, z rozmazanymi malunkami na twarzach, drzemią na kolanach matek. Wokół skupisk ludzi kręcą się chude psy, wciąż łase na okrawki świątecznych przysmaków. Día de los Muertos będzie tu trwało do białego rana, nim Meksykanie pożegnają się z wszystkimi duchami zmarłych, by z wielką pompą i radością przywitać je znów za rok.
              


























































c.d.n.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz