kOLAż II.
Autoportret
- drugi z serii, nastrojonej australijską pogodą i przyrodą. Tym razem w
mojej twarzy odbił się niepokojący nastrój zmierzchu w australijskim
buszu.
Podróż w głąb autoportretu
Prezentując
swój kolejny autoportret, kolejny z kolejnych - bo w ciągu ostatnich
piętnastu lat stworzyłam ich naprawdę sporo - poczułam potrzebę, by
podać małe wyjaśnienie, a raczej komentarz, kontekst.
W
liceum miałam manię rysowania autoportretów inspirowanych portretami
Witkacego - z rozmachem kreśliłam swoją twarz kredowymi pastelami na
wielkich, kolorowych kartonach. W moim pokoju zewsząd bombardowały
niepokojące spojrzenia z mych witkacowskich autoportretów, stojących na
sztalugach i wiszących na ścianach. Raz nasz pewien gość (nazwiska
przytaczać nie będę) wszedł do mojego pokoju, ze zdumieniem spojrzał na
wszechobecne Ole (a raczej one spojrzały na niego) i rzucił uszczypliwym
żartem: "Czy to czasem nie nazywa się narcyzm?"
Otóż
nie, absolutnie nie! Wręcz przeciwnie. Tworzenie autoportretów to
raczej próba polubienia siebie i - jak słabo to nie zabrzmi - próba
zrozumienia siebie, wyrażenia siebie. Wprawdzie w historii malarstwa
znane są reprezentatywne autoportrety autora-malarza, z pędzlami i
paletą w ręku, z których tchnie jakaś duma artysty, satysfakcja twórcy,
jak na przykład w autoportretach Jacka Malczewskiego. Malczewski
niejednokrotnie przedstawiał również siebie jako Chrystusa. To dopiero
narcyz, to dopiero megaloman!
Już
pięć wieków wcześniej to samo zrobił Dürer - wyobraził oblicze
Chrystusa, użyczając mu swojej twarzy. Uwielbiam ten obraz, uwielbiam
zaglądać w magnetyzujące oczy Dürera-Chrystusa. Proszę zajrzeć przez te
oczy do wnętrza duszy artysty. Dostrzegacie tam narcyzm? Ja akurat nie.
Widzę tam za to wiele innych rzeczy, mam wrażenie, że poznaje bliżej
artystę, roję sobie jego cechy osobowościowe. Nieważne jakie. Co
ważniejsze - roję też sobie, że i Dürer, pozując sam sobie, długo
zaglądając w swoje oczy, musiał odbywać podróże w głąb siebie. A
przyrównanie siebie do Chrystusa według mnie nie świadczy o megalomanii
autora, ale raczej o jakichś duchowych poszukiwaniach, może o zadawaniu
sobie pytań egzystencjalnych, może o próbach oceny samego siebie.
Malowanie
autoportretu daje unikalną możliwość spojrzenia na siebie z boku, z
dystansu, dokładnie na swoje wyobrażenie siebie. To nie to samo więc, co spojrzenie w lustro, czy na swoje
zdjęcie. Autoportret jest fascynującym efektem przefiltrowania siebie
przez siebie. Dlatego odbicie, powstałe na płótnie, nigdy nie będzie
odbiciem wiernym, realistycznym i zazwyczaj jest zupełnie odmienne od
tego, jak artystę postrzegają inni ludzie. Sama wielokrotnie słyszałam
od ludzi, oglądających moje autoportrety, że jestem na nich za smutna,
za brzydka, że wyglądam na znacznie starszą. Ale siebie nie powinnam
dawać tutaj za przykład, bo uważam, że do miana artysty jeszcze mi
daleko, tym bardziej więc nie powinnam stawiać siebie obok Malczewskiego
czy Dürera. Przywołam więc znaną autoportrecistkę Fridę. Na zdjęciach
Frida wydaje się znacznie piękniejsza niż na jej autoportretach z
uwydatnionymi męskimi rysami i czarnym wąsikiem. Nie mówiąc już o
drastycznych, malarskich obliczach Fridy, oplecionych kolczastymi
pnączami, które wbijają się w skórę do krwi.
Brzydota,
cierpienie i dramatyczny, mroczny czy wręcz męczeński wyraz są czymś
znamiennym dla znanych autoportretów w dziejach malarstwa. Być może tę
tendencję można po prostu wyjaśnić romantyczną ideą tworzenia z
cierpienia. Ale jak to jest, że ludzie zawsze chcą wychodzić pięknie na
zdjęciach, a artyści - wzrokowcy, esteci przecież - gdy przedstawiają
samych siebie, pragną się pobrzydzić, postarzeć. No i gdzie tu właściwie
ten narcyzm? Popatrzcie:
Jacek Malczewski
Rembrandt
Van Gogh
Pierre Bonnard
Olga Boznańska
Witkacy
To nie twórcy autoportretów są narcyzami. Co najwyżej są egocentrykami, hah.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz