Meksyk żywych i umarłych (część 2 z 7)
Dzień 2. Miejsce, gdzie rodzą się pytania.
Pędzimy rozklekotanym autobusem z Północnego Dworca Autobusowego (Autobuses del Norte) do najbardziej
znanego w Meksyku stanowiska archeologicznego – Teotihuacán. Trasa wiodąca na północny wschód od Meksyku
prowadzi przez bezkresne peryferia miasta. Wcale nie w centrum, ale właśnie tu,
można zobaczyć, czym jest miasto Meksyk z punktu urbanistycznego. Tu w pełnej
okazałości unaocznia się powszechna wiedza o wielkich, stłoczonych,
przeludnionych miastach Ameryki Łacińskiej. Czym bardziej oddalamy się od
centrum, tym mocniej zdumiewa wrażenie, że to miasto chyba nie ma kresu, nie ma
granic. W ciągu ostatnich dwustu lat olbrzymi przyrost demograficzny
spowodował, że rozrastająca się metropolia wchłonęła wiele mniejszych,
sąsiednich miasteczek. Widok z okien autobusu – niezmierzony ocean stłoczonych
domków – przez chwilę uaktywnił w mojej głowie niepokojącą projekcję
przyszłości, w której to morze dzielnic mieszkalnych dociera aż do oddalonego o
40 km Teotihuacán,
zalewa Aleję Zmarłych i pochłania piramidy, oblepiając je ze wszech stron prostokątnymi
budynkami. Tak właśnie wyglądają, otaczające miasto Meksyk, wzgórza i stożki
wulkaniczne. Małe, tekturowe sześciany domków pną się coraz wyżej po zboczach
gór, pozostawiając jedynie niezabudowane szczyty, gdzie jest już zbyt stromo,
by postawić dom. Patrząc na krajobraz obrzeży miasta, zaczynam zastanawiać się,
gdzie ci wszyscy mieszkający tu ludzie pracują, gdzie wychodzą na spacer, gdzie
bawią się ich dzieci. Jedynym azylem w tym tłumie ścieśnionych do granic
możliwości domków wydają się być płaskie dachy-tarasy.
A jednak ten przytłaczający krajobraz
peryferyjnych dzielnic zaskakuje niezwykle optymistycznym akcentem – ściany
większości domów pomalowane są na kolorowo. Żaden Polak nie odważył by się
pomalować swojego domu w takie kolory – jaskrawe zielenie, ostre róże, soczyste
pomarańcze, pogodne turkusy, słoneczne żółcienie. Dzięki temu obraz biednych,
uciśnionych dzielnic nabiera wesołego charakteru – przypomina bajkowe
miasteczko zbudowane z kolorowych klocków. Co popycha tutejszych mieszkańców,
by tak radośnie dekorować swoje domy? Czy głęboko zakorzenione, pełne kolorów,
narodowe tradycje? Myślę sobie, że obraz
tych dzielnic jest jak metafora usposobienia rdzennych Meksykanów, od wieków
żyjących w biedzie i ucisku, ale nigdy nie szczędzących uśmiechu.
Nazwa Teotihuacán w języku Azteków oznacza: miejsce,
w którym ludzie stają się bogami.
Aztekowie nazywali też miasto „miejscem, gdzie rodzą się bogowie”.
Według azteckich legend kompleks piramid na czele z gigantyczną Piramidą Słońca
został zbudowany wiele tysięcy lat przed pojawieniem się na tych terenach ludzi
– wzniesiony przez wszechpotężnych olbrzymów, którzy zginęli dawno temu,
unicestwieni przez wielką katastrofę. Co ciekawe, spośród rdzennych ludów
Ameryki Łacińskiej nie tylko Aztekowie nie przyznawali się do autorstwa niesamowitej,
starożytnej architektury. Wiele podań
europejskich podróżników-odkrywców, którzy przybyli do Ameryki w XV i XVI wieku,
mówi, że Indianie zastani na obszarach kompleksów niezwykłych, kamiennych
budowli, żyli w głębokim przeświadczeniu, iż te architektoniczne cuda są
dziełem gigantów lub bogów, którzy odeszli przed wiekami. Niektóre z tych mitów
i przekonań do dziś funkcjonują w przekazach i umysłach indiańskich plemion,
zwłaszcza w Peru, gdzie krąży wiele tajemniczych legend m.in. wokół skalnego
portalu Puerta de Hayu Marca czy w Boliwii o nadzwyczajnych, monumentalnych
głazach świątyni Puma Punku. Ale któż z Europejczyków przed wiekami, a nawet i
dziś, miałby w poważaniu opowieści „prymitywnych” ludów Ameryki? Przybyli do
Ameryki Europejczycy byli od początku nastawieni wyłącznie na eksploatację,
wyzysk i zniewolenie odkrytego przez nich świata, bynajmniej nie na poznanie,
zrozumienie czy czerpanie z odmiennej kultury. Oczywiście europejscy naukowcy z
czasem dokładnie zbadali i opisali starożytne zabytki Ameryki. Ale myślę, że
europejska nauka z wielką pychą traktuje prekolumbijską cywilizację. Nasza
archeologia i historia podaje dziś niepodważalne dogmaty o tamtejszym świecie,
bezdyskusyjnie opisuje każdy głaz, każdy kamienny pomnik, każde narzędzie,
określając jego datę, sposób powstania i zastosowanie mimo, że każdy pasjonat starożytnych
cywilizacji, zgłębiwszy wiedzę o antycznych budowlach z całego świata, dopatrzy
się w tym stworzonym modelu wielu luk, a na pewno zrodzi się w jego głowie wiele
pytań, na które próżno mu szukać odpowiedzi na lekcjach historii. Ci, którzy
zadają głośno pytania i próbują szukać odpowiedzi, zaliczani są przez oficjalną
naukę do grona szaleńców, zwolenników alternatywnych nauk i zakazanej
archeologii i co gorsza, utożsamiani są z wyznawcami najbardziej
niewiarygodnych teorii o kosmitach czy Atlantach.
Zdaję sobie sprawę, że
pisząc o tym, już stąpam po niebezpiecznym gruncie i być może zbliżam się do
grona szaleńców. Ale czy nie więcej jest po prostu otwartego myślenia niż
szaleństwa w świadomości, że naszej nauce brakuje pokory, bo klasyfikuje ona wszystko
z jednego punktu widzenia – z perspektywy osiągnięć naszej cywilizacji,
stworzonych przez nas metod, a to, czego nie potrafi wyjaśnić tymi metodami, zwyczajnie
pomija. Byłabym niezwykle rada, gdyby na lekcjach historii, a spędziłam na nich
naprawdę wiele czasu, ucząc się w klasie humanistycznej i studiując sztukę na
wydziale historycznym, zwrócono mi uwagę na kilka prostych, ale jak
fascynujących faktów, które zupełnie odmieniają spojrzenie na dzieje ludzkości.
Na przykład na taki, że starożytne piramidy są zjawiskiem globalnym, choć
współczesna historia nie znajduje na to wyjaśnienia. Bardzo podobne do siebie,
monumentalne budowle o kształcie ostrosłupu
znajdują się m.in. w Meksyku, Peru, Gwatemali, Egipcie, Nubii, Kambodży,
a także – o czym wie niewielu – w Chinach. Nawet powszechna wiedza o
meksykańskich, starożytnych budowlach pozostaje w cieniu największej z
tamtejszych, znanych piramid – Piramidy Słońca. Na pewno powrócę jeszcze do
Meksyku, aby zobaczyć pozostałe, imponujące kompleksy piramid, rozsiane wokół
półwyspu Jukatan: Chichén Itzá, Calakmul, Palenque, Uxmal, Monte Albán, El
Tajín.
„Miejsce, gdzie rodzą się bogowie” chyba dziś
powinno zostać przemianowane na: miejsce, gdzie zwodzą cię handlarze. Tuż po przekroczeniu wejścia do Teotihuacán
zostajemy otoczeni przez grupę sprzedawców pamiątek. Dziś to oni tutaj rządzą,
dosłownie, oni władają jakąś boską mocą. Potrafią prześwietlić człowieka w
jednej sekundzie – tylko na nas pojrzeli i już wołają: „Polaco, polaco! Niedrogo!”. Jeśli tylko przekroczysz wrota ich
rewiru, już cię mają w garści. Wąsaci, śniadzi Meksykanie w wielkich,
słomianych sobrereros na głowach, błyskawicznie wyciągają zza pazuchy kamienne
figurki – zwierzęta, bożki, maski, kolorowe karafki na tequilę, dyski-miniatury
kalendarzy azteckich albo biżuterię. Gdy raz przylepią się do ciebie, będą uporczywie
podążać za tobą przez całą Aleję Zmarłych. Jeśli uciekniesz przed nimi,
wspinając się na którąś z piramid, będą cierpliwe czekać u podnóża, by dopaść
cię znów, gdy zejdziesz. I nie myśl, że pozwolą ci kontemplować w ciszy mistyczną
aurę ich miejsca. Każdą twoją myśl zagłuszą, wykrzykując swoje super okazyjne
oferty, targując się w nieskończoność, zbijając ceny z 3000 pesos do 30. Nie
sposób wytłumaczyć im, że tu nie chodzi o cenę, nie speszą się nawet, gdy
powiesz im wprost, że ich bibeloty, udające rzeźby z obsydianu, są przecież odlane
z jakiejś badziewnej, plastikopodobnej masy. Jeśli weźmiesz się na sposób i
spróbujesz pójść ich boskim tokiem myślenia, mówiąc, że figurka czarnego kota w
twoim kraju oznacza wielkie nieszczęście, zaraz wyciągną zza pazuchy kamiennego
słonika. W tym całym zalewie kiczowatych pamiątek, udało się nam jednak znaleźć
autentyczne, ręcznie rzeźbione figurki z obsydianu – czarnego, szklistego
kamienia wulkanicznego, który w słońcu magicznie mieni się złotymi refleksami.
Nakupiliśmy całą armię azteckich bożków po naprawdę okazyjnej cenie.
Handlarze z Teotihuacán, choć bezgranicznie
namolni, są nieodłączną atrakcją tego miejsca. Zamieniają Aleję Zmarłych,
wiodącą wśród milczących od wieków piramid, w tętniący życiem, barwny, iście
meksykański jarmark. Znacznie lepiej wpasowują się w to miejsce niż rzesze
komicznych turystów, którzy na szczycie Piramidy Słońca pstrykają sobie iphonami
zdjęcia z ręki albo zasiadają w pozycji joginów i medytują, wierząc, że
przepływa przez nich uzdrawiająca energia piramidy.
Jeśli już poszukiwać azylu do kontemplacji w Teotihuacán,
dla mnie dużo bardziej niezwykłym miejscem, niż wierzchołek Piramidy Słońca,
jest zaułek pomiędzy mniejszymi piramidami u początku Alei Zmarłych, gdzie można
obejrzeć z bliska fragment jedynej zachowanej, oryginalnej, wierzchniej pokrywy
ściany piramidy. Zewnętrzna warstwa ściany została zbudowana bez użycia zaprawy
z perfekcyjnie dociętych kamieni, które są ozdobione płaskorzeźbionymi,
modułowymi ornamentami w formie węży i muszli. Płaskorzeźba regularnie, co
kilka kamieni, przeobraża się w pełnoplastyczną bryłę – z kamiennej ściany
wyłaniają się wielkie, stylizowane, zębate pyski drapieżnych zwierząt czy
smoków. Cała rzeźbiarska dekoracja jest zarazem monumentalna i misterna,
raporty wzorów są tak regularne, że wydaje się jakoby ten kamień był niegdyś
miękką masą, w której niczym w wosku odciśnięto fantazyjny wzór gigantycznej
pieczęci. Jeśli wszystkie budowle w Teotihuacán, łącznie z ogromną Piramidą
Słońca, były w ten sposób ozdobione kamiennymi rzeźbami, trudno nawet sobie
wyobrazić, jak olśniewająco musiało wyglądać to miasto w okresie jego
świetności.
Na koniec naszej wędrówki po Teotihuacán, zmęczeni
po pokonaniu setek stopni wiodących ku szczytom piramid, odpędziwszy wreszcie
natrętnych handlarzy, zasiadamy na kamiennych ruinach, naprzeciw frontalnej
ściany Piramidy Słońca, po drugiej stronie Alei Zmarłych. Piotr w zamyśleniu
unosi głowę ku wierzchołkowi piramidy, po czym zwraca się do mnie:
– Pomyśl, od tylu wieków stoi sobie taki kolos z kamienia i nie mówi nam
nic o sobie, cały czas milczy.
– A w sumie po co by miał się
odzywać? – odpowiadam – Skoro tak wielu ludzi pragnie mówić za niego.
Na temat piramid stworzono
całą masę teorii – prócz tych podawanych przez oficjalną naukę, głoszących, że
piramidy to antyczne grobowce królów i centra sakralne, krążą też, zwłaszcza w
internecie, alternatywne przypuszczenia, że piramidy były starożytnymi
elektrowniami, centrami uzdrawiającymi, a może nawet lądowiskami dla statków
kosmicznych. Skoro ludzie posiedli już na tyle wiedzy i mają na tyle odwagi, by
głosić teorie na temat wielkiego wybuchu albo nieskończoności wszechświata, to
pewnie tym bardziej mają podstawy, by klasyfikować architektoniczne wytwory
cywilizacji na „ich” planecie. Sądzę jednak, że można zyskać dużo więcej
inspiracji do rozważań, badań, a może nawet do nowych odkryć poprzez
przyznanie: nie wiemy czegoś o czymś, co niegdyś wybudowano na naszej planecie.
Nie dość, że nie wiemy, po co to zbudowano, to nawet nie wiemy, jak tego
dokonano! Takie założenie może oznaczać, że rozwój naszej cywilizacji potoczył
się w jednym z możliwych kierunków i że być może mamy szansę, by tu na Ziemi
odnaleźć jakieś całkiem nowe, alternatywne rozwiązania w budowaniu naszego
świata nauki i techniki.