sobota, 21 grudnia 2013



Meksyk żywych i umarłych (część 2 z 7) 

Dzień 2. Miejsce, gdzie rodzą się pytania.
             Pędzimy rozklekotanym autobusem z Północnego Dworca Autobusowego (Autobuses del Norte) do najbardziej znanego w Meksyku stanowiska archeologicznego – Teotihuacán.  Trasa wiodąca na północny wschód od Meksyku prowadzi przez bezkresne peryferia miasta. Wcale nie w centrum, ale właśnie tu, można zobaczyć, czym jest miasto Meksyk z punktu urbanistycznego. Tu w pełnej okazałości unaocznia się powszechna wiedza o wielkich, stłoczonych, przeludnionych miastach Ameryki Łacińskiej. Czym bardziej oddalamy się od centrum, tym mocniej zdumiewa wrażenie, że to miasto chyba nie ma kresu, nie ma granic. W ciągu ostatnich dwustu lat olbrzymi przyrost demograficzny spowodował, że rozrastająca się metropolia wchłonęła wiele mniejszych, sąsiednich miasteczek. Widok z okien autobusu – niezmierzony ocean stłoczonych domków – przez chwilę uaktywnił w mojej głowie niepokojącą projekcję przyszłości, w której to morze dzielnic mieszkalnych dociera aż do oddalonego o 40 km Teotihuacán, zalewa Aleję Zmarłych i pochłania piramidy, oblepiając je ze wszech stron prostokątnymi budynkami. Tak właśnie wyglądają, otaczające miasto Meksyk, wzgórza i stożki wulkaniczne. Małe, tekturowe sześciany domków pną się coraz wyżej po zboczach gór, pozostawiając jedynie niezabudowane szczyty, gdzie jest już zbyt stromo, by postawić dom. Patrząc na krajobraz obrzeży miasta, zaczynam zastanawiać się, gdzie ci wszyscy mieszkający tu ludzie pracują, gdzie wychodzą na spacer, gdzie bawią się ich dzieci. Jedynym azylem w tym tłumie ścieśnionych do granic możliwości domków wydają się być płaskie dachy-tarasy.
A jednak ten przytłaczający krajobraz peryferyjnych dzielnic zaskakuje niezwykle optymistycznym akcentem – ściany większości domów pomalowane są na kolorowo. Żaden Polak nie odważył by się pomalować swojego domu w takie kolory – jaskrawe zielenie, ostre róże, soczyste pomarańcze, pogodne turkusy, słoneczne żółcienie. Dzięki temu obraz biednych, uciśnionych dzielnic nabiera wesołego charakteru – przypomina bajkowe miasteczko zbudowane z kolorowych klocków. Co popycha tutejszych mieszkańców, by tak radośnie dekorować swoje domy? Czy głęboko zakorzenione, pełne kolorów, narodowe tradycje?  Myślę sobie, że obraz tych dzielnic jest jak metafora usposobienia rdzennych Meksykanów, od wieków żyjących w biedzie i ucisku, ale nigdy nie szczędzących uśmiechu.
Nazwa Teotihuacán w języku Azteków oznacza: miejsce, w którym ludzie stają się bogami. Aztekowie nazywali też miasto „miejscem, gdzie rodzą się bogowie”. Według azteckich legend kompleks piramid na czele z gigantyczną Piramidą Słońca został zbudowany wiele tysięcy lat przed pojawieniem się na tych terenach ludzi – wzniesiony przez wszechpotężnych olbrzymów, którzy zginęli dawno temu, unicestwieni przez wielką katastrofę. Co ciekawe, spośród rdzennych ludów Ameryki Łacińskiej nie tylko Aztekowie nie przyznawali się do autorstwa niesamowitej, starożytnej architektury.  Wiele podań europejskich podróżników-odkrywców, którzy przybyli do Ameryki w XV i XVI wieku, mówi, że Indianie zastani na obszarach kompleksów niezwykłych, kamiennych budowli, żyli w głębokim przeświadczeniu, iż te architektoniczne cuda są dziełem gigantów lub bogów, którzy odeszli przed wiekami. Niektóre z tych mitów i przekonań do dziś funkcjonują w przekazach i umysłach indiańskich plemion, zwłaszcza w Peru, gdzie krąży wiele tajemniczych legend m.in. wokół skalnego portalu Puerta de Hayu Marca czy w Boliwii o nadzwyczajnych, monumentalnych głazach świątyni Puma Punku. Ale któż z Europejczyków przed wiekami, a nawet i dziś, miałby w poważaniu opowieści „prymitywnych” ludów Ameryki? Przybyli do Ameryki Europejczycy byli od początku nastawieni wyłącznie na eksploatację, wyzysk i zniewolenie odkrytego przez nich świata, bynajmniej nie na poznanie, zrozumienie czy czerpanie z odmiennej kultury. Oczywiście europejscy naukowcy z czasem dokładnie zbadali i opisali starożytne zabytki Ameryki. Ale myślę, że europejska nauka z wielką pychą traktuje prekolumbijską cywilizację. Nasza archeologia i historia podaje dziś niepodważalne dogmaty o tamtejszym świecie, bezdyskusyjnie opisuje każdy głaz, każdy kamienny pomnik, każde narzędzie, określając jego datę, sposób powstania i zastosowanie mimo, że każdy pasjonat starożytnych cywilizacji, zgłębiwszy wiedzę o antycznych budowlach z całego świata, dopatrzy się w tym stworzonym modelu wielu luk, a na pewno zrodzi się w jego głowie wiele pytań, na które próżno mu szukać odpowiedzi na lekcjach historii. Ci, którzy zadają głośno pytania i próbują szukać odpowiedzi, zaliczani są przez oficjalną naukę do grona szaleńców, zwolenników alternatywnych nauk i zakazanej archeologii i co gorsza, utożsamiani są z wyznawcami najbardziej niewiarygodnych teorii o kosmitach czy Atlantach.
Zdaję sobie sprawę, że pisząc o tym, już stąpam po niebezpiecznym gruncie i być może zbliżam się do grona szaleńców. Ale czy nie więcej jest po prostu otwartego myślenia niż szaleństwa w świadomości, że naszej nauce brakuje pokory, bo klasyfikuje ona wszystko z jednego punktu widzenia – z perspektywy osiągnięć naszej cywilizacji, stworzonych przez nas metod, a to, czego nie potrafi wyjaśnić tymi metodami, zwyczajnie pomija. Byłabym niezwykle rada, gdyby na lekcjach historii, a spędziłam na nich naprawdę wiele czasu, ucząc się w klasie humanistycznej i studiując sztukę na wydziale historycznym, zwrócono mi uwagę na kilka prostych, ale jak fascynujących faktów, które zupełnie odmieniają spojrzenie na dzieje ludzkości. Na przykład na taki, że starożytne piramidy są zjawiskiem globalnym, choć współczesna historia nie znajduje na to wyjaśnienia. Bardzo podobne do siebie, monumentalne budowle o kształcie ostrosłupu  znajdują się m.in. w Meksyku, Peru, Gwatemali, Egipcie, Nubii, Kambodży, a także – o czym wie niewielu – w Chinach. Nawet powszechna wiedza o meksykańskich, starożytnych budowlach pozostaje w cieniu największej z tamtejszych, znanych piramid – Piramidy Słońca. Na pewno powrócę jeszcze do Meksyku, aby zobaczyć pozostałe, imponujące kompleksy piramid, rozsiane wokół półwyspu Jukatan: Chichén Itzá, Calakmul, Palenque, Uxmal, Monte Albán, El Tajín.
„Miejsce, gdzie rodzą się bogowie” chyba dziś powinno zostać przemianowane na: miejsce, gdzie zwodzą cię handlarze. Tuż po przekroczeniu wejścia do Teotihuacán zostajemy otoczeni przez grupę sprzedawców pamiątek. Dziś to oni tutaj rządzą, dosłownie, oni władają jakąś boską mocą. Potrafią prześwietlić człowieka w jednej sekundzie – tylko na nas pojrzeli i już wołają: „Polaco, polaco! Niedrogo!”. Jeśli tylko przekroczysz wrota ich rewiru, już cię mają w garści. Wąsaci, śniadzi Meksykanie w wielkich, słomianych sobrereros na głowach, błyskawicznie wyciągają zza pazuchy kamienne figurki – zwierzęta, bożki, maski, kolorowe karafki na tequilę, dyski-miniatury kalendarzy azteckich albo biżuterię. Gdy raz przylepią się do ciebie, będą uporczywie podążać za tobą przez całą Aleję Zmarłych. Jeśli uciekniesz przed nimi, wspinając się na którąś z piramid, będą cierpliwe czekać u podnóża, by dopaść cię znów, gdy zejdziesz. I nie myśl, że pozwolą ci kontemplować w ciszy mistyczną aurę ich miejsca. Każdą twoją myśl zagłuszą, wykrzykując swoje super okazyjne oferty, targując się w nieskończoność, zbijając ceny z 3000 pesos do 30. Nie sposób wytłumaczyć im, że tu nie chodzi o cenę, nie speszą się nawet, gdy powiesz im wprost, że ich bibeloty, udające rzeźby z obsydianu, są przecież odlane z jakiejś badziewnej, plastikopodobnej masy. Jeśli weźmiesz się na sposób i spróbujesz pójść ich boskim tokiem myślenia, mówiąc, że figurka czarnego kota w twoim kraju oznacza wielkie nieszczęście, zaraz wyciągną zza pazuchy kamiennego słonika. W tym całym zalewie kiczowatych pamiątek, udało się nam jednak znaleźć autentyczne, ręcznie rzeźbione figurki z obsydianu – czarnego, szklistego kamienia wulkanicznego, który w słońcu magicznie mieni się złotymi refleksami. Nakupiliśmy całą armię azteckich bożków po naprawdę okazyjnej cenie.
Handlarze z Teotihuacán, choć bezgranicznie namolni, są nieodłączną atrakcją tego miejsca. Zamieniają Aleję Zmarłych, wiodącą wśród milczących od wieków piramid, w tętniący życiem, barwny, iście meksykański jarmark. Znacznie lepiej wpasowują się w to miejsce niż rzesze komicznych turystów, którzy na szczycie Piramidy Słońca pstrykają sobie iphonami zdjęcia z ręki albo zasiadają w pozycji joginów i medytują, wierząc, że przepływa przez nich uzdrawiająca energia piramidy.
Jeśli już poszukiwać azylu do kontemplacji w Teotihuacán, dla mnie dużo bardziej niezwykłym miejscem, niż wierzchołek Piramidy Słońca, jest zaułek pomiędzy mniejszymi piramidami u początku Alei Zmarłych, gdzie można obejrzeć z bliska fragment jedynej zachowanej, oryginalnej, wierzchniej pokrywy ściany piramidy. Zewnętrzna warstwa ściany została zbudowana bez użycia zaprawy z perfekcyjnie dociętych kamieni, które są ozdobione płaskorzeźbionymi, modułowymi ornamentami w formie węży i muszli. Płaskorzeźba regularnie, co kilka kamieni, przeobraża się w pełnoplastyczną bryłę – z kamiennej ściany wyłaniają się wielkie, stylizowane, zębate pyski drapieżnych zwierząt czy smoków. Cała rzeźbiarska dekoracja jest zarazem monumentalna i misterna, raporty wzorów są tak regularne, że wydaje się jakoby ten kamień był niegdyś miękką masą, w której niczym w wosku odciśnięto fantazyjny wzór gigantycznej pieczęci. Jeśli wszystkie budowle w Teotihuacán, łącznie z ogromną Piramidą Słońca, były w ten sposób ozdobione kamiennymi rzeźbami, trudno nawet sobie wyobrazić, jak olśniewająco musiało wyglądać to miasto w okresie jego świetności.
Na koniec naszej wędrówki po Teotihuacán, zmęczeni po pokonaniu setek stopni wiodących ku szczytom piramid, odpędziwszy wreszcie natrętnych handlarzy, zasiadamy na kamiennych ruinach, naprzeciw frontalnej ściany Piramidy Słońca, po drugiej stronie Alei Zmarłych. Piotr w zamyśleniu unosi głowę ku wierzchołkowi piramidy, po czym zwraca się do mnie:
– Pomyśl, od tylu wieków stoi sobie taki kolos z kamienia i nie mówi nam nic o sobie, cały czas milczy.
A w sumie po co by miał się odzywać? – odpowiadam – Skoro tak wielu ludzi pragnie mówić za niego.
          Na temat piramid stworzono całą masę teorii – prócz tych podawanych przez oficjalną naukę, głoszących, że piramidy to antyczne grobowce królów i centra sakralne, krążą też, zwłaszcza w internecie, alternatywne przypuszczenia, że piramidy były starożytnymi elektrowniami, centrami uzdrawiającymi, a może nawet lądowiskami dla statków kosmicznych. Skoro ludzie posiedli już na tyle wiedzy i mają na tyle odwagi, by głosić teorie na temat wielkiego wybuchu albo nieskończoności wszechświata, to pewnie tym bardziej mają podstawy, by klasyfikować architektoniczne wytwory cywilizacji na „ich” planecie. Sądzę jednak, że można zyskać dużo więcej inspiracji do rozważań, badań, a może nawet do nowych odkryć poprzez przyznanie: nie wiemy czegoś o czymś, co niegdyś wybudowano na naszej planecie. Nie dość, że nie wiemy, po co to zbudowano, to nawet nie wiemy, jak tego dokonano! Takie założenie może oznaczać, że rozwój naszej cywilizacji potoczył się w jednym z możliwych kierunków i że być może mamy szansę, by tu na Ziemi odnaleźć jakieś całkiem nowe, alternatywne rozwiązania w budowaniu naszego świata nauki i techniki.










 c.d.n.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz