Meksyk żywych i umarłych (część 1 z 7)
„To tu narodziły się trzy wspaniałe tradycje: muzyka mariachi, taniec z
kapeluszem i tequila.” – tymi słowami rozpoczyna się podróżniczy reportaż o
Meksyku, jeden z odcinków amerykańskiej serii tv „1000 miejsc, które trzeba
zobaczyć przed śmiercią”. Nie wiem, co program mówi jeszcze o Meksyku, bo
wyłączyłam, usłyszawszy wstęp. Sądziłam, że przed podróżą warto zaczerpnąć
wiedzy od reporterów-podróżników, którzy odwiedzili Meksyk przede mną. Ale
przecież nie od takich, którzy na wstępie sprowadzają tradycje meksykańskie do
kapelusza i tequili.
Melanż marzeń
Melanż marzeń
Od lat Meksyk był moim marzeniem. To były właściwie
trzy konkretne marzenia, pewnie oczywiste i typowe dla Europejczyka: Frida
Kahlo i Diego Rivera; Día de los Muertos – meksykańskie święto zmarłych;
Piramida Słońca. Jak widać, nie ma wśród nich pragnienia, by upić się tequilą i
zrobić sobie zdjęcie w sombrero na głowie. A to dlatego, że moje meksykańskie
marzenia wynikały z wielkiej fascynacji cywilizacją prekolumbijską – jak sądzę,
już nie tak typowej dla Europejczyków. Kultura prekolumbijska, choć przebogata
i niezwykle barwna, jest marginalizowana w Europie – wiedzę o niej zdawkowo
przekazuje się w szkołach, pomija się jej znaczenie w dziejach ludzkości. Faktycznie
w każdym z moich wielkich marzeń o Meksyku tkwiła chęć poznania rdzennej
meksykańskiej kultury, dlatego marzenia te rozgałęziają się na wiele mniejszych.
Poznać meksykańskie malarstwo i muzykę, aztecką architekturę i rzeźbę, ludowe
zwyczaje, wyroby, rękodzieło, stroje i tradycyjne potrawy, mając jeszcze na
uwadze, że niewiele z tych zjawisk zachowało swoją pierwotną formę. Dziś, jako
komponenty specyficznej mieszanki kultur prekolumbijskiej i hiszpańskiej, są one
tym bardziej różnorodne i złożone. Są jak kolorowe nitki w wielobarwnym melanżu
meksykańskiego ponczo.
Na te wszystkie wymarzone atrakcje mieliśmy
zaledwie siedem dni w samym obrębie miasta Meksyk. Mimo to podążyliśmy tropem
marzeń, podzieliwszy je przez liczbę dni tygodnia. Tak oto zażyłam Meksyku w
wielosmakowej pigułce. Pewnie nie tak pikantnej jak meksykański sos. Do
sporządzenia takiego z pewnością potrzeba dużo więcej czasu, by móc zebrać
przyprawy ze wszystkich zakątków Meksyku.
Dzień 1. Wielki Rivera.
Jest 29 października, panie śmierci przygotowują
się do swojego święta. Zaczynają wyglądać zza okien, zza drzwi, z balkonów, na
razie nieśmiało. Nie mogą przecież pokazać się ludziom w takim stanie – nie
chcą ich straszyć swymi wątłymi kośćmi z papieru i pustymi oczodołami. Są dużo
bardziej przyjazne niż ich europejskie kuzynki, zataczające kręgi w swym
średniowiecznym danse macabre. Tutaj
zanim damy śmierci całkiem owładną miasto, najpierw z pomocą ludzi wystroją się
w długie, barwne, secesyjne suknie, a swe trupie twarze przysłonią kapeluszami
z szerokim rondem i pióropuszem. Panie śmierci żyją tu w zgodzie z ludźmi.
Przed laty zjednały sobie nawet parę ekscentrycznych artystów – Fridę i Diega.
Na cześć tej przyjaźni Diego Rivera umieścił wizerunek wytwornej damy śmierci
tuż obok swojego autoportretu i portretu małżonki w centralnym miejscu
monumentalnego muralu, przedstawiającego najważniejsze wydarzenia z historii
Meksyku. Dzieło znajduje się w Muzeum Muralu Diega Rivery – to galeria
nieopodal naszego motelu, od której rozpoczynamy nasz dzień pod znakiem Rivery.
Ogromnych rozmiarów malowidło jest zaledwie przedsmakiem monumentalnej
twórczości artysty, której istotna część widnieje na ścianach Palacio
Nacional w samym centrum Meksyku.
Mieszkamy w motelu przy
ulicy Sombrereros (Kapelusze), w której po za nazwą nie ma nic ciekawego. Być
może ciekawa była jej przeszłość, która zadecydowała o tej iście meksykańskiej
nazwie dziś już brudnej, ciemnej, ciasnej uliczki, ogrodzonej wysokimi murami
opuszczonych, zdezelowanych biurowców. Za to ulica Sombrereros krzyżuje się z
jedną centralnych, przelotowych ulic miasta – szeroką, ruchliwą, głośną –
Hidalgo. Nim powiedzie nas ona w kierunku centrum, już na rogu ulic
zatrzymujemy się na nasz pierwszy meksykański posiłek, zwabieni nawoływaniem
ulicznego kucharza.
Dopiero po kilku dniach spędzonych w Meksyku
turysta może uodpornić się na wszechobecny, natarczywy krzyk ulicy, który nie
cichnie nawet w nocy. To krzyk przydrożnych handlarzy-naganiaczy, wśród których
wiodą prym właśnie sprzedawcy jedzenia na wynos, w kółko skandujący całą
zawartość swojego menu. To krzyk trzeszczących głośników, z których
rozbrzmiewają gorące, taneczne rytmy salsy i bolero, pochodzące z muzycznych
kramików z pirackimi składankami. To krzyk szaleńczo pędzących samochodów, które
jak w wielkiej, niezestrojonej
orkiestrze dętej, nieustannie chcą prześcigać się głośnością klaksonów, kogutów
i alarmów. To krzyk małych dzieci, które plączą się pod nogami rodziców, trudniących
się handlem ulicznym. Tu w Meksyku życie rodzinne i życie w ogóle toczy się na
ulicy. Na zakurzonych chodnikach ludzie siedzą, jedzą, spotykają się,
rozmawiają, imprezują, a nawet śpią. Intensywny zapach pikantnych, mięsnych
potraw i świeżych, słodkich ananasów miesza się ze smrodem kanalizacji, spalin
i mdlącą wonią pachnideł z tanich perfumerii.
Zasiadamy na plastikowych
krzesłach przy budce z tacos. Wąsaty
Meksykanin w czerwonym fartuchu stawia przed nami dwa talerze z małymi plackami
z kukurydzianego ciasta, w które zawinięta jest drobno posiekana wołowina z
cebulą. Dostajemy też półmisek świeżych dodatków – kawałków ogórka, rzodkiewki
i limonki oraz ostry gwóźdź programu – miseczkę sosu chili. Tacos nam bardzo
smakuje, ale tuż po zjedzeniu potrawy orientujemy się, że to nie jest dobry
wybór na początek podróży dla żołądka nieprzyzwyczajonego do palącej, cebulowo-rzodkiewkowo-papryczkowej
mieszanki. Dwukilometrową drogę do centralnego placu miejskiego – Plaza de la Constitución
pokonujemy z uczuciem wrzątku wlanego w przewód pokarmowy.
Wreszcie docieramy do
Pałacu Narodowego, ominąwszy wszystkie przeszkody ustawione na Placu
Konstytucji – ogrodzenia z barierek i grupy strażników, z resztą bardzo
przyjaznych i pomocnych, którzy próbują pilnować porządku w uroczystym rozgardiaszu
nadchodzących świąt.
Na ścianach dziedzińca pałacu maluje się chwała
narodu meksykańskiego. To zarazem chwała wielkiej sztuki jednego z
najwybitniejszych meksykańskich artystów, jak również chwała bogatych dziejów
Meksyku. Znać monumentalne malarstwo Rivery jedynie z reprodukcji to tak jak
oglądać meksykańskie piramidy na zdjęciach. To nieprawda, że reprodukcje mogą
dać chociaż ogólne wyobrażenie, bo przeciwnie – przekazują wręcz błędny obraz,
umniejszając wszystko – i formę i przekaz, bo po prostu nie starcza im
rozdzielczości. Zrozumiałam to dopiero wtedy, gdy przystanęłam w przestrzeni
ogromnej klatki schodowej w dziecińcu pałacu, której ściany pokryte są gigantycznymi
malowidłami. Zrozumiałam jak wielka, dosłownie i w przenośni, jest sztuka
Rivery i na czym polega geniusz i fenomen tego artysty. Jego dzieło to wybitna
myśl twórcza, gorąca idea i niewyobrażalny ogrom pracy, objawiające się we
wspaniałym malarstwie. Nie wiem, czy kiedykolwiek jeszcze ktokolwiek w
jakikolwiek sposób z taką mocą złożył tak piękny hołd rdzennym mieszkańcom
Ameryki, jak uczynił to Diego Rivera, malując cykl murali w Palacio Nacional.
Rivera
był ateistą, otwarcie powtarzał: „Bóg nie istnieje”, nie
potrzebował norm religii, aby żyć i tworzyć w duchu gorącego umiłowania swojego
narodu. Był jednocześnie działaczem politycznym – zwolennikiem komunistycznych
idei, widział w rewolucji nadzieję na wyzwolenie ludu meksykańskiego spod
dyktatorskich rządów hiszpańskich elit. Niektórzy twierdzą, że był naiwnym
ideowcem, który bratał się z Trockim, nie wiedząc, czym naprawdę były rewolucje
w Rosji. Rivera był jednak przeciwnikiem gwałtownych i krwawych przemian, co,
jak sądzę, potwierdza jego działalność – w przeciwieństwie do rewolucji, która
najczęściej niszczy i burzy kraj, on tworzył, pozostawiając po sobie wiekopomne
dzieło narodowe.
Diego
Rivera uwieczniając przeszłość swojego kraju w serii murali w Pałacu Narodowym,
zwrócił się ku rdzennym mieszkańcom Meksyku – mowa tu przede wszystkich o
Aztekach – z niezwykłą wrażliwością i uwagą. To nie są typowe, reprezentacyjne
murale historyczne, wybiórczo pokazujące wydarzenia narodowe, tylko te
pamiętne, chwalebne, zwycięskie.*
Rivera na większości malowideł objawia pełnię piękna i bogactwa
prekolumbijskiego świata, ukazując sceny z codziennego życia Azteków w okresie
rozkwitu ich państwa. Detalicznie dokumentuje ich wygląd i stroje, ich zajęcia
i rzemiosła: rolnictwo, handel, tkactwo, kowalstwo, ich wyroby i narzędzia, ich
zwyczaje i obrzędy. Stłoczonych, zapracowanych Indian umieszcza na tle
imponującej, starożytnej architektury. Z pomocą artystycznej wyobraźni kreuje fantazyjne
kompleksy piramid z okresu ich świetności. Malowidła Rivery pozwalają przyjrzeć
się już dawno nieistniejącemu prekolumbijskiemu światu i zachwycić się nim. W
muralach czuć ducha prekolumbijskiej kultury i sztuki również dzięki temu, że
artysta wprost z niej zaczerpnął typy przedstawień, uproszczone, figuratywne
formy, a co najważniejsze – niepowtarzalną, żywą kolorystykę. Kontrastujące
zestawienia brązowych odcieni skóry Azteków z jaskrawymi żółcieniami i
turkusami strojów i przedmiotów są obłędne.
Cały
ten pełen kolorów nastrój blednie na ostatnim z murali, ukazującym najazd
konkwistadorów, a wraz z nim męczeństwo i niewolnictwo Indian. Rivera w ten
sposób uwieńczając swój aztecki cykl, pozostawia odbiorcę w przygnębieniu. Ale
dzięki temu, że artysta uderza tak drastycznym i bezkompromisowym przekazem,
nie pozwala zapomnieć o prawdziwej tożsamości swoich rodaków.
* Tak, to jest przytyk do Matejki.
Fragmenty malowidła z Muzeum Muralu Diega Rivery
Murale z Palacio Nacional
c.d.n.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz