poniedziałek, 10 lutego 2014


Australijska baza inspiracji.

Eksploracja nowoodkrytego lasu za płotem trwa. Za płotem domu rodzinnego też zawsze miałam las, więc może bliskość lasu i leśna przyroda nie powinny mnie wcale aż tak zadziwiać czy zajmować. Tym bardziej, że ten tutejszy las to raczej lasek, zagajnik, a nie Wielka Puszcza, ani też nie australijski, gęsty, tropikalny busz pełen gigantycznych drzew, palm czy kolorowych papug. A jednak przyroda pobliskiego lasku jest dla mnie egzotyczna i przez to niezwykle inspirująca. To dlatego, że wychowałam się w bliskim sąsiedztwie lasu typowo słowiańskiego, lasu klimatu umiarkowanego, lasu czterech pór roku. Wyrosłam w krajobrazie słowiańskiej przyrody, której sezonowe przeobrażenia, jej roślinność, jej detale, jej dźwięki i zapachy niesamowicie mocno i głęboko wpisały się w moją świadomość i pewnie też podświadomość. A tutaj jest wszystko zupełnie inne. Drzewa inaczej pachną i inaczej szumią, liście mają inne kształty, kwiaty mają inne kolory, kory mają inne faktury, a ptaki w zupełnie nieznanym języku wygwizdują nieznane mi piosenki. Ta egzotyczna dla mnie natura to ogromna baza nowych natchnień, baza nowych wzorów, ornamentów, zestawień kolorystycznych. Zaczęłam je kolekcjonować w takich fotograficznych dyptykach:






No i znowu te kangury. Ale wczoraj o zachodzie słońca pozowały tak uroczo, że nie mogłam im odmówić wystąpienia na blogu.


Kilka dni temu o zmierzchu dotarliśmy na skraj lasu po przeciwnej stronie, gdzie odkryliśmy niewielkie jezioro.

Upalne dni regularnie wypędzają nas na wybrzeże - jedyną oazę ochłody, która w weekendy przyciąga też całą rzeszę Australijczyków. Ostatnio więc moja rajska wizja bezludnych, australijskich plaż trochę się zdewaluowała, ale na szczęście dotyczy to tylko plaż w mieście. Siedząc na plaży, pstryknęłam - tak leniwie, z jednego punktu - serię zdjęć Australijczyków, spacerujących wzdłuż wybrzeża. Czuć ten australijski luz?






W sobotę wpadliśmy na pomysł, żeby spędzić noc na plaży. Ale nie na takiej w mieście, w zatoce, tylko właśnie na oceanicznej, bezludnej - na plaży Fingal na półwyspie Mornington. Zabraliśmy koce, poduszki, plażowy parasol, kolację i śniadanie. Noc była cudowna, kojąca - ciepła i rozgwieżdżona. Jasne światło księżyca rozświetlało całe wybrzeże i odbijało się w oceanie rozwibrowanymi refleksami. Niestety przez to, że zabraliśmy też piwo, nie udało mi się uchwycić tych wrażeń na żadnym ostrym zdjęciu... 
Przed świtem zbudziło nas skrzeczenie mew i inwazja ogromnej chmary wstrętnych, natrętnych much. Zamiast rozkoszować się świtem, który objawił się piękną, różową łuną na niebie, musieliśmy czym prędzej się zwijać, by nie zostać pożartym przez muchy.


Tak cały czas opiewam australijskie bogactwa przyrody, a może powinnam też wspomnieć o innego rodzaju bogactwie - australijskim dobrobycie. Na pewno dla przyjezdnych z Polski, dla mnie, tutejszy dobrobyt rzuca się w oczy, na przykład dobrobyt objawiający się w najbogatszych dzielnicach na wybrzeżu, pełnych wielkich, luksusowych willi, a raczej rezydencji. Ale to akurat niespecjalnie mi imponuje ani tym bardziej mnie nie inspiruje. Bardziej inspirujący dla mnie - w mojej plastycznej pracy - jest dobrobyt objawiający się na sklepowych półkach, w ogromnej ilości, różnorodności i dostępności przeróżnych towarów, produktów. Na przykład w branży plastycznej, rękodzielniczej, pasmanteryjnej - australijskie sklepy to raj dla ludzi, którzy lubią cokolwiek tworzyć własnoręcznie - dekorować dom, szyć, majsterkować, malować. Może z czasem spełnię tutaj swoje odwiecznie marzenie - wyposażę po brzegi swoją pracownię w plastyczne przybory i materiały - by zawsze mieć wszystko na wyciągnięcie ręki. By zawsze mieć zapasy papierów, farb, pędzli, kredek, tkanin, wstążek. To przecież w pracy plastyka taka oczywista podstawa, a jednak w Polsce, dla młodych twórców, często tak trudna do osiągnięcia.
Na dobry początek sprezentowałam sobie dwa urocze kuferki na moje skarby.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz