poniedziałek, 17 lutego 2014



Drive in Valentine's Day.

Świętowałam Walentynki! Pierwszy raz od piętnastu lat. (Ostatni raz w podstawówce - w Dzień Zakochanych z koleżankami przesyłałyśmy sobie wzajemnie liściki z miłosnymi wierszykami.) Nie dlatego, że przez ostatnie 15 lat nie byłam zakochana, ale dlatego, że jakoś nigdy nie zdołałam zakochać się w przybyłej z Zachodu konwencji i oprawie tego święta - nafaszerowanej komercją i kiczem: różami, misiami, serduszkami, randkami. Być może, żyjąc w Polsce, po prostu nie umiałam poczuć sentymentu do niepolskich tradycji. A tu nagle wylądowałam w świecie "Zachodu", gdzie jedyne świąteczne tradycje to właśnie kicz i komercja. W ramach zwiedzania tego egzotycznego świata, postanowiłam zabawić się w konwencji walentynkowej. Tym bardziej, że znaleźliśmy na to idealne miejsce.
Kina samochodowe - drive-in theaters - kojarzyłam z cukierkowymi scenami randek z amerykańskich filmów lat 60., 70., 80. Piotr opowiadał mi, że również w Australii kina drive-in były bardzo popularną rozrywką i jeszcze w latach 80. w obrębie Melbourne było ich co najmniej kilkanaście. Obecnie ostało się jedno - dziś funkcjonujące bardziej jako relikt, zabytek, retro-atrakcja - kino Dromana 3 Drive In. Na czym polega atrakcja? Zamiast wchodzić do sali kinowej, wjeżdżasz samochodem na wielkie, zielone pole, przed ogromny ekran, a dźwięk wyświetlanego filmu odbierasz przez własne radio samochodowe. Podczas seansu w każdej chwili możesz przespacerować się po popcorn albo do toalety. Piotr jednak wspomina, że wcale nie to było istotą atrakcyjności kin drive-in. Główną atrakcją nie było to, co działo się na zewnątrz, tylko to, co działo się za zaparowanymi szybami wewnątrz samochodów, które w trakcie seansów energiczne chybotały się i kołysały...

Zastanawiałam się, czy wygląd strony www z repertuarem kina to również retro-stylizacja?
Film wybrany - sztampowy melodramat. Podjeżdżamy do kas biletowych...
Pani kasjerka-walentynka.

Ja też zapragnęłam zostać walentynką - stylizowaną na słodkie lata 60. W końcu ta data i to miejsce zobowiązują.
Przed seansem wszyscy zaopatrują się w przekąski w kinowej knajpce o bardzo "romantycznym" wystroju. Nie zabrakło nawet Elvisa i Marilyn.








Jak słodko! Wraz z biletem dostaliśmy czekoladki-serduszka i kupon na walentynkowe ciasteczko.



Utrzymując wieczór w retro-konwencji, pograliśmy sobie w pinball.
Obowiązkowo seans z niezdrowym jedzeniem.


Film przez brudną szybę (ale nie zaparowaną).
Osiągnęłam szczyt walentynkowej żenady - pstryknęłam sobie zdjęcie w kiblu. Nie mogłam się powstrzymać, bo nawet tam wystrój zachowywał odpowiedni nastrój.
Happy End.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz